Doskonale pamiętam czasy, gdy w aparacie, który pożyczałam od mojej mamy, jadąc gdzieś na obóz – przez dwa tygodnie wyjazdu mogłam zrobić jakieś 72 zdjęcia. Czyli na tydzień mogłam wykorzystać jedynie jedną kliszę. Dzisiaj przy fakcie, że przez weekend potrafię strzelić blisko 500 cyfrowych fotek, wydaje się, że to jakaś straszna bieda. A to był szał! Jeszcze kilka lat temu mało kto miał na takim wyjeździe aparat. Same klisze Kodaka kosztowały dość sporo, a wywołanie ich kosztowało drugie tyle. Moja mama stosowała więc system – wywoła się później. Wszystkie zapełnione klisze lądowały w kartonowym pudełku po wiosennych butach, z wielkim napisem „do wywołania”.
Po jakiś 10 latach postanowiłam ich wywołanie wziąć na siebie – co miesiąc wywołując około 5 kliszy. Okazało się to ogromną niespodzianką. Z części kliszy jak wyszły dwa zdjęcia, to już było dużo, na innych są (chyba) jakieś widoczki z gór, jacyś ludzie, których imienia nie potrafię przytoczyć, ale wygląda – jakbyśmy byli dobrymi znajomymi. Do tego kilkadziesiąt „zapomnianych” zdjęć, jak mam ze 3 lata i zdmuchuję świeczki, co było mega fajne, bo przypomniało mi wiele sytuacji, przechowywanych tylko w podświadomości. 🙂
Milion zdjęć tego samego
Moja mamusia ustawiała mnie do jednego ujęcia co najmniej kilkanaście długich sekund. Szanowała zdjęcia. To pewnie przez to w naszym pokoleniu zostało coś takiego, że ciężko przekonać się do spontanicznych ujęć naszych dzieci podczas zabawy, zamiast pokazywania miejsc z typowym Jasiem podróżnikiem, które pokazują tę samą minę na 40 różnych tapetach świata. Dzisiaj ludzie robią zdjęcia cały czas. Nie oglądają koncertu, tylko go nagrywają, żeby go nigdy nie obejrzeć. Jakieś dwa lata temu sama się na tym złapałam, że zamiast chłonąć atmosferę danego miejsca – robię wszystko, żeby mieć to gdzieś zapisane. Bez sensu. Przez to, że prowadzimy bloga – później te 200 zdjęć z jednego miejsca trzeba było obrabiać, zastanawiać się co odrzucić, a co nie. Marnowałam mnóstwo czasu na zajmowanie się tym, co robiłam tydzień temu. Teraz robię dużo zdjęć, ale różnych miejsc, różnych ludzi i przede wszystkim nam. Staram się robić mało podobnych ujęć tego samego i „zamknąć temat” w kilku fotkach. Zdjęcia konsekwentnie wywołujemy do albumów.
Przy większych okazjach, które chciałabym uwiecznić, ale niekoniecznie mamy czas biegać z aparatem – zatrudniamy fotografa. Nawet nie na całą imprezę, tylko na około godzinę, żeby zdążył złapać chwile, na których nam najbardziej zależy. Nie proszę też fotografa o wszystkie zdjęcia. Kiedyś któryś z nich powiedział mi takie mądre słowa, że jak daje 50 zdjęć, to są takie zdjęcia, z których jest najbardziej dumny, które można pokazywać bez obciachu i pokazują daną scenę jego oczami. Jeśli da tych zdjęć 200 z godzinnej imprezy – to zawsze trafią się tam ujęcia gorsze, podobne do siebie i nieciekawe dla zewnętrznego odbiorcy.
A gdybym ci powiedziała, że 36 zdjęć dla pokolenia naszych babć to była ogromna ilość?
Oglądałeś kiedyś zdjęcia ślubne swojej babci? Powiem ci, że nam się kiedyś udało. Jeśli było ich z 10, to już było bardzo dużo. Nawet jeśli nie miałeś takiej okazji – to w wielu polskich domach do tej pory można zobaczyć „specjalne” czarno-białe zdjęcie dziadków umieszczone w ramce w honorowym miejscu. Zawsze podobały mi się takie zdjęcia. I w Warszawie znaleźliśmy miejsce, gdzie można sobie takie zrobić!
Na jednej z naszych ulubionych warszawskich ulic – Saskiej Kępie – istnieje cudowne miejsce – Zakład fotograficzny Celiny Osieckiej. Pani Celina do tej pory od 1962 roku pracuje na aparacie analogowym, a od 1975 roku – zdjęcia wykonuje w niewielkim studio na rogu Zwycięzców. Miejsce jest oldschoolowe, wydaje się, że czas się tam zatrzymał. Nie jest to jednak w żaden sposób ujma. Wybranie się w ramach randki, czy uwiecznienia ważnej chwili – do Pani Celiny Osieckiej – było naszym planem od bardzo dawna. A całkiem niedawno udało nam się ten plan w końcu zrealizować!
Zakład Fotograficzny Celiny Osieckiej
Jako że Filip mieszkał na Gocławiu – Saska Kępa często była celem naszych spacerów. Od zawsze intrygowała nas urocza gablotka z czarno białymi zdjęciami umieszczonymi w jej środku. Kiedy tylko ją mijaliśmy – nie mogliśmy powstrzymać się, aby choć na chwilę się pod nią nie zatrzymać obserwując ludzi, którzy z niej patrzyli.
Wszystkie zdjęcia były zwyczajne, ale miały w sobie „coś”. Na początku myśleliśmy, że po prostu fotograf wybrała najlepszych modeli i tych właśnie umieściła w środku. Potem jednak natknęliśmy się na różne artykuły w sieci i w tv, które wspominały „stary zakład z duszą” i podobno nawet te mniej fotogeniczne osoby, całkiem dobrze tam wyglądały. Od tej pory kiełkowała w nas myśl, że „koniecznie pójdziemy”. Zeszło się co prawda jakieś 5 lat, ale poszliśmy i na dodatek beż żadnej okazji. 😉
Makijaż fotograficzny do czarno-białych zdjęć
Jako że zdjęcia miały później zawisnąć na ścianie naszego mieszkania – poprosiłam moją siostrę – Alicję Wrzosek, która zajmuje się wizażem, aby mnie trochę „udoskonaliła”. Pracę Ali mogłeś już poznać w innych wpisach np. Pomysł na makijaż karnawałowy, czy Makijaż wieczorowy, który zmienił mnie nie do poznania.
Tym razem dałam jej luźne zadanie, żeby zrobiła mi make-up, który będzie ładnie wyglądał na czarno-białej fotografii. Nie do końca wiedziałam, jak cała sesja przebiega, oprócz tego, że pani Celina Osiecka pracuje w studiu. Gdzieś czytałam, że obróbka zdjęć w tym zakładzie polega na retuszowaniu kliszy miękkim ołówkiem, ale nie znam się na tym za bardzo.
Ala zrobiła mi więc makijaż fotograficzny do sesji zdjęciowej. Od razu uprzedziła, że rozświetlenia typu: brokat na czarno-białych fotkach, stworzyłby wrażenie ciemnych plam na oczach i zaproponowała makijaż matowy, który miał się lepiej prezentować. Oczy wycieniowała z matowym wykończeniem, rozświetlając tylko wewnętrzne kąciki oka, aby nadać efekt lekkiego trójwymiaru i doczepiła kępki rzęs, aby powiększyć oko. Na twarz nałożyła podkład kryjący, mocniej wykonturowała buzię, akcentując usta szminką w bordowym odcieniu.
Sesja fotograficzna w zakładzie fotograficznym Celiny Osieckiej – jak to wygląda?
Wizyta w salonie fotograficznym na Saskiej Kępie to jak cofanie się w czasie. Tak dosłownie. Zakład praktycznie nic się nie zmienił przez ostatnie -naście (-dziesiąt?) lat! Witryna ta sama, meble z poprzedniej epoki, wystrój też. Gdy wspólnie weszliśmy do środka, za nami weszło kilka innych osób, pytając o możliwość wydrukowania czegoś lub wywołania zdjęć z pendrive’a. Nie ma na to szans.
Pani Celina Osiecka wykonuje zdjęcia na wskroś tradycyjne – czarno białe, na papierze fotograficznym, w trzech rozmiarach. I nie ma zmiłuj – innej oferty tutaj nie ma. Wchodząc do zakładu, trochę ją zaskoczyliśmy. Kobieta przyznaje, że zwykle umawia się wcześniej telefonicznie na wizyty, jak i na odbiór zdjęć, bo w ciągu dnia ma dwugodzinną przerwę w pracy i zdarza się, że ludzie odbijają się od zamkniętych drzwi.
My nasze zdjęcia chcieliśmy zrobić spontanicznie, co chyba również rzadko się zdarza, bo pani Osiecka kilkukrotnie dopytywała, czemu akurat tak. Przyznaje, że ludzie przychodzą sobie zrobić zdjęcia okolicznościowe lub z jakiejś okazji. Wszak jej usługi nie należą do tanich ani tym bardziej popularnych.
Zakład składa się z dwóch pomieszczeniem. Malutkiej – nazwijmy to – poczekalni oraz studia foto, w którym wykonywane są zdjęcia. Studio różni się od współczesnych już na pierwszy rzut oka. Dla modeli przygotowane są dwa taborety, do oświetlenia stosuje się dwie stare lampy oddające dużo ciepła i pamiętające poprzednią epokę, a aparat fotograficzny, z którego korzysta właścicielka to wiekowa, chociaż fantastyczna Konica.
To wszystko może jednak mylić
Pani Osiecka jest stuprocentową profesjonalistką. Doskonale wie – co robi, sugeruje jak się ustawić, w którą stronę skierować głowę (a nawet wzrok) albo jak się uśmiechnąć. Wystarczy kilka minut, by przekonać się, że lata praktyki uczyniły z niej prawdziwą mistrzynię w swoim fachu. Sprzęty stare? Aparat niemodny? To nie ma znaczenia, jeśli zna się pełnię jego możliwości. Pani Celina wyciska z niego wszystko, co tylko mógł zaoferować producent. Skąd to wiem? Bo patrzę właśnie na jej zdjęcia.
Na fotografie czeka się dość długo. Nam zajęło to 5 tygodni, a w międzyczasie trzeba być przygotowanym na jedną wizytę pośrednią. To oglądanie tzw. zdjęć próbnych, gdzie pani Celina pokazuje – co wyszło, i które tak naprawdę chce się kupić. Każde z tych zdjęć jest obrabiane ręcznie na matrycy, a nie na jakichś tam Photoshopach, dlatego ten proces trwa. Cała sesja trwała około 20 minut i na początku było trochę dziwnie ustawiać się według konkretnych wskazówek. Do tej pory część fotografów, z którymi mieliśmy styczność, raczej ograniczało się do wskazówek w stylu: a teraz proszę się przytulić albo złapać za ręce. Nie były wcale przez to gorsze, ale po prostu zupełnie inne. Na zdjęciach od Pani Celiny widać piękne proporcje twarzy, jest w nich coś ulotnego. A przy okazji cały ten klimat sesji – dzisiaj jest naprawdę oryginalnym i bardzo ciekawym doświadczeniem!
Zdjęcia z duszą
Po odczekaniu swojej kolejki i odbiorze zdjęć stwierdzam jedno – to rzeczywiście zdjęcia inne niż wszystkie inne. To zdjęcia z duszą, tak charakterystyczne, że są nie do podrobienia ani uzyskania podobnego efektu dzisiaj. Z jednej strony są takie trochę niedzisiejsze i patrząc na siebie samą, mam wrażenie, że oglądam zdjęcia w klimacie tych, które widziałam u swojej babci z jej czasów młodości. To niesamowite uczucie. Bardzo ciekawe było dla mnie to, że na tych zdjęciach wyglądam bardzo naturalnie, ale jednak kompletnie inaczej. Mam wszystkie charakterystyczne dla siebie cechy twarzy, a jednocześnie wyszłam bardzo fotogenicznie. Niedoskonałości buzi zmieniły się w to, co mnie wyróżnia. Zdjęcia są piękne.
Z drugiej strony, fotografie te mają jedną wadę – pod wpływem intensywnego światła mogą bladnąć, o czym jesteśmy ostrzegani przy zakupie. Pani Celina stwierdziła, że polski papier fotograficzny, który kiedyś był produkowany na warszawskiej Pradze — był znacznie lepszy. Dziś ma do dyspozycji już tylko zagraniczny, który jednak nie jest tak dobry.
Zdjęcia są jednak zjawiskowe. Są super pamiątką niezależnie od okoliczności, w jakich zdecydujesz się je zrobić. Czy to będzie spontaniczna randka, czy rocznica ślubu, a może wspólne rodzinne zdjęcie. Wybierając się do zakładu pani Osieckiej — masz pewność, że może i zapłacisz więcej, poczekasz dłużej, ale dostaniesz też zdjęcia ponadczasowe. Takie, które się nie zestarzeją nigdy.
Zakład Fotograficzny Celina Osiecka
ul. Zwycięzców 25, Warszawa
Nie długo tam zawitam. Znam ten zakład od dziecka.
O proszę. Czytając artykuł myślałam, że jest o zakładzie przy ul. Francuskiej. A tutaj taki szok. Będę musiała zajrzeć z mężem na sesję. Jaki jest mniej więcej koszt sesji?
Ok 400zł 🙂
Pasjonowałem się fotografią od dziecka. Stać mnie było zawsze na jakiś aparat, ale już nie na atelier. Kiedy miałem modela i zamarzała mi się „prawdziwa” fotografia portretowa, prowadziłem mojego modela do zakładu fotograficznego i prosiłem właściciela, aby pozwolił mi zrobić zdjęcie, korzystając z jego oświetlenia. Zazwyczaj właściciele żądali jakiegoś wynagrodzenia. Najchętniej jednak targałem moje modelki i moich modeli na Zwycięzców (z dużym prawdopodobieństwem do p. Osieckiej), bo Jej nigdy nie musiałem płacić za skorzystanie z lamp, tła i taboretu.