Atelier Amaro to w tej chwili jedna z najsłynniejszych polskich restauracji. Jako pierwsza zdobyła prestiżową gwiazdkę Michelin.
Kiedy moja żona dwa lata temu po raz pierwszy zobaczyła reportaż z tego miejsca – co jakiś czas suszyła mi głowę, aby się tam wybrać. Ponieważ ciągle było mi nie po drodze – w końcu w listopadzie 2013 postanowiłem zarezerwować stolik na koniec stycznia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odpisali mi, że niestety, ale… mają komplet.
O Amaro zapomniałem, aż któregoś razu coś mnie tknęło i w kwietniu 2014 postanowiłem spróbować szczęścia raz jeszcze, dostając pierwszy wolny termin na 26 września. Całą rezerwację załatwiłem przez maila, datę i godzinę musiałem potwierdzić restauracji dwa razy, na koniec podając informację o naszych alergiach. To pytanie naprawdę wydało mi się dziwnie egzotyczne i tym bardziej niecierpliwie odliczałem tygodnie do godziny zero.
Atelier Amaro
Dlaczego tam poszliście?!
Atelier Amaro wzbudzał emocje także w otaczających nas ludziach, którzy dowiedzieli się o naszych planach. A chcieliśmy wiele – zaspokoić naszą ciekawość, próżność i wykorzystać cały potencjał naszych kubków smakowych. Chcieliśmy chociaż raz spróbować specjałów rangi Top Chef, poczuć atmosferę gwiazdkowej restauracji i dowiedzieć się w końcu przez zmysł smaku, a nie wzroku – co oznacza określenie „kuchnia molekularna”. Szukaliśmy odpowiedzi na pytania: czym jest jadalna ziemia, jak smakuje popiół i czy to w ogóle ma smak? Czy Amaro wyróżnia się czymś więcej niż jedną gwiazdką i ceną niewspółmierną do porcji?
Ot, kaprys podobny do naszego lotu balonem (gdzie za jedną osobę płaci się ok. 600 zł!) – wzbudzał totalne niezrozumienie i docinki, a nawet obciach. Okazuje się, że jedzenia nie można traktować w kategoriach ekstremum, bo to po prostu żarcie, a nie forma sztuki czy przeżycia. Co innego paralotnia, co innego sushi. Mimo że nie kultywowałem nachalnie tematu – co rusz słyszałem uwagi, że:
– Pójdziesz do knajpy, dostaniesz do żarcia gruz z poziomką i każą ci za to zapłacić z 1000 zł.
– A kto bogatemu zabroni?
– Spoko, tylko po co tam idziesz, jak się nie znasz na jedzeniu?
Cóż, jeśli chodzi o jedzenie – faktycznie jesteśmy amatorami. Twierdząc, że umiemy gotować – mam na myśli zwykły, „typowy” obiad, choć raczej bez użycia „magicznych” proszków. Czy jednak fakt, że jesteśmy amatorami, stawia nas w sytuacji, gdzie nie możemy próbować rzeczy z wyższych półek? Osobną kwestią pozostaje to, że odwiedzanie ciekawych, szalonych i inspirujących miejsc to nasza pasja i hobby. A pieniądze to nie tylko rachunki, ale od czasu do czasu małe i wielkie przyjemności.
Pierwsze wrażenie
Restauracja znajduje się na skraju Parku Łazienkowskiego i z zewnątrz wydaje się niepozorna i mała, nawet trochę oderwana od stereotypowego myślenia:
na bogato = duża, ociekająca złotem. Gdyby nie Porsche i sam szef Amaro, który akurat rozmawiał przez telefon przed wejściem – nic nie wskazywałoby, że stoję pod słynnym Atelier Amaro. Stolik mieliśmy umówiony na 18:00 i, jako że zjawiliśmy się chwilę przed – postanowiliśmy zaczekać. Przez szyby było widać, ze właśnie trwa odprawa załogi i to był ostatni moment, kiedy widzieliśmy szefa kuchni.
Po wejściu do środka stało się jasne, dlaczego na stolik czeka się tyle czasu. Stołów jest naprawdę niewiele i myślę, że jednorazowo restauracja może obsłużyć max. 30 osób. Jako że przybyliśmy w piątek, czyli dzień, w którym klient nie ma wyboru pomiędzy opcją 3 i 5 momentów – musieliśmy decydować się na pełne menu – czyli 8 momentów. Moment to w uproszczeniu jedno danie. Do picia serwowana jest woda (w cenie 19 zł za pierwszy kieliszek, a potem na bieżąco dolewana), wino lub zestaw polskich nalewek, miodów pitnych i likierów (199 zł). Skromnie zdecydowaliśmy się na wodę.
Szef sali powitał nas serdecznie i polecił zapoznać się z kartą kalendarza natury, drukowaną na czerpanym papierze. Znajduje się tu lista głównych (acz nie wszystkich!) składników, z których składa się dane danie. To jest jednocześnie moment, w którym można zgłosić swoje uwagi dotyczące planowanego posiłku i ewentualne jego zmiany. No to czytamy – tydzień 39, wśród popularnych składników używanych na co dzień – chrobotek, buk, sosna, topinambur (że hę?), trawa żubrowa i turbot.
Drugie wrażenie…
No nie za specjalne – plebs na salonach. W głowie pytania „a co to?” i „skąd mam wiedzieć, czy nie jestem na to uczulony – przepraszam, ale nigdy nie jadłem drzewa”. W końcu trzeba się pogodzić ze swoimi brakami w wiedzy i przyznać się, że niektóre wyrazy nie są nam znane. Na szczęście obsługa powstrzymuje się od kpiących uśmiechów i rzeczowo wyjaśnia, z czym będziemy mieć do czynienia.
Zresztą do kelnerów nie można się przyczepić, wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku i jest dopracowane w najmniejszych detalach. Umówmy się – o ile kelnerzy odprowadzający do stolika są normą, to kelner odbierający płaszcze i przysuwający krzesło już nie. Co chwila ktoś „zamiata” obrus z okruszków, prawidłowo odłożysz sztućce i w ciągu chwili pojawia się obsługa, która to sprząta. Nigdy nie masz pustego kieliszka z wodą. Zostają ci „dwa łyki”, a już pojawia się kelner. Na dania nie czekasz dłużej niż kilka minut, zresztą atmosfera nie pozwala skupiać się na czekaniu.
Na co dzień nie jadam ryb – w szczególności żadnej surowizny, a w menu śledź i turbot. Postanowiłem jednak zaryzykować i ocenić danie, które Modest Amaro mi przygotuje. Chwilę po tym, jak szef sali odszedł, dostaliśmy
Pierwsze czekadełko
Kelner oczywiście każde danie dokładnie opisuje, czekając na ewentualne pytania. Uwierz mi jednak, że nie da rady zapamiętać każdego składnika, w szczególności, gdy się jest takim laikiem jak ja.
Maciupkie „jabłko” je się szczypcami, ale tak właściwie „je” to duże słowo, bo starter starcza na jeden kęs. Podniebienia mojego nie podbiło, chociaż było bardzo ciekawe w odbieraniu zmysłami. Zmrożone i twarde, po pierwszym ugryzieniu przyjemnie rozpadło się na języku, kompletnie zaskakując mnie konsystencją.
Miałem wrażenie, że to „oszustwo” zmyliło moje zmysły, które zgłupiały i nie wiedziały jak interpretować smaki. W rezultacie, zamiast postawić na smak, mój mózg uwypuklił dotyk jabłka do języka i tylko na tym się skupiał. Przyznam szczerze, że po tym „daniu” zacząłem obawiać się, że kuchnia molekularna to kompletnie nie moje klimaty i w rezultacie nie do końca usatysfakcjonuje moje nadzieje. I wtedy przynieśli mi
Drugie cuśko
Nie do końca mogłem sobie wyobrazić relacji suszenia przez mrożenie, przez co ponownie po recytacji kelnera – nie mogłem zinterpretować konsystencji. Zrozumiałem, co mają na myśli ludzie mówiący, że „tego po prostu nie da się opisać i trzeba to przeżyć”. Dania są kompletnym zaskoczeniem, zmysły nie radzą sobie z rejestracją wrażeń i nie potrafią przewidzieć jaka sekwencja powinna nastąpić po pierwszym kęsie. Jabłko wyglądało jak kawałek sera i czegoś takiego oczekiwałem – a zamiast tego dostałem twarde, chrupkie, gumiaste i miękkie jednocześnie coś – o smaku jabłka, przywodzące na myśl pianki marshmallows. Ser był intensywny, pyszny, zostawiający na języku przyjemny posmak.
Sam nie wiedziałem co o tym myśleć. Klaudyna miała odczucia podobne do moich i tak samo, jak ja – speszona i nie do końca przekonana, oczekiwała na kolejne talerze. Gra rosła, miałem wrażenie, że uczestniczę w przedstawieniu, które ma pokazać możliwości kuchni molekularnej. Ale wtedy, przyniesiono…
Pieczywo
Pieczywo było chrupkie, ciepłe i naprawdę smaczne. Zrobiliśmy sobie kanapki i zabiliśmy pierwszy głód. Napięcie rosło, głównie dlatego, że ciągle jeszcze nie poznaliśmy nawet jednego momentu, dla którego tu przyszliśmy. Startery były dobre, ale powoli zżerała mnie ciekawość! W końcu jest!
Pierwszy moment
który okazał się… plastrem pomidora.
Pomidor był zimny, twardy i wyraziście podkreślony solą. Porost był kruchy, a całość powodowała przenikanie się słodyczy warzywa z solą. Idealnie wyważony, porcja w sam raz – ani za duża, ani za mała. Poczułem się swobodnie i zacząłem się uśmiechać. Popularny, zwykły pomidor, a w życiu czegoś takiego nie jadłem!
Drugi moment
Następny moment podany był w efektownym talerzu, który przykuwał uwagę i dodawał całej kompozycji uroku:
Moment był delikatny, leciutki, zimny – w smaku przypominający ogórek. Ocet przyjemnie szczypał w podniebienie, całość była jak puch. Uśmiechnąłem się szerzej. Atelier przełamuje lody za pomocą jedzenia i kulminacji smaków!
Trzeci moment
Pierwszy groźny przeciwnik w postaci śledzia, przybył dla niepoznaki przebrany za ośmiornicę:
Wpadłbyś na pomysł zrobienia piany z ogórka? Patrząc na nią, ma się wrażenie, że jest to ser mozzarella, ale po delikatnym muśnięciu widelcem, piana momentalnie się zapadała. Ryba była okey (jednocześnie ostra, słodka i pikantna) i chociaż ryb nie cierpię – w takim wydaniu zjadłem ją z przyjemnością.
Czwarty moment
Poniżej carpaccio:
Dobra to danie mnie zachwyciło. Wyczuwałem, że prawdziwek jest surowy, ale nie przeszkadzało mi to ponieważ jedynie podkreślał smak musu z kapusty i w żaden sposób jej nie dominował. No i zjadłem kwiatka!
W internecie krążą opinie, że dania są małe. To jednocześnie prawda i fałsz. To, co ważne – żadnym z momentów się nie najesz. Inna sprawa, że żaden moment nie pozostawia niedosytu. Wielkość jest idealnie wyważona, myślę, że gdyby zjeść ich odrobinę więcej – czułoby się przesyt lub ciężar na żołądku. W Atelier najadasz się, ale w sposób, który nie zmusza żołądka do ciężkiej pracy, jednocześnie nie powodując burczenia w brzuchu i chęci sięgnięcia po więcej. Na dodatek każdy element harmonijnie łączy się z innymi. Każdy detal ma sens, nie ma niepotrzebnych składników, momenty są doprawione w sposób, który powoduje przenikanie się smaków, z każdym kęsem ma się wrażenie, że potrawa smakuje inaczej.
Piąty moment
Zupa z topinambura to faworyt Klaudyny.
Pyszna, jesienna, aksamitna zupa krem o zapachu palonego siana i korzennym posmaku – z akcentem na ziarno słonecznika. Korzeń przypominał w smaku pietruszkę suszoną w piekarniku i był chrupki jak chips. Kelner przyniósł naczynko z pokrywką, a następnie nakazał odkryć, nalewając zupę z innego naczynia. Wygląda to naprawdę efektownie, podobnie jak
Szósty moment
na ogromnym, zdobionym talerzu:
Turbot to kolejna ryba wyzwanie. Podana w towarzystwie kurek, mocno orzechowa, chrupka – po prostu rozłożyła mnie na łopatki, kompletnie pozbawiając wątpliwości co do tego miejsca. Pietruszka wydawała się nasączana w miodzie i następnie zapiekana w piecu. Winogrona dostarczały lekkiej kwasowości, uwypuklając smak delikatnej, świetnie oczyszczonej, mięciutkiej i mięsistej ryby. Turbot rozpływał się w ustach, a zapach pietruszki i grzybów tylko wzmagał apetyt.
Siódmy moment
Poniżej mój faworyt, czyli kaczka i spaghetti z buraka:
Gdybyśmy byli na ringu – kaczka ze śliwką wykonałaby właśnie na mnie nokaut. Była chrupka, mięciutka, soczysta i mięsista. Sos podkręcał wszystkie doznania smakowe i właśnie w tym momencie się zakochałem. Do tego – spaghetti z buraka (!) robione na dwa sposoby: pieczone i kruche jak chipsy i gotowane niczym tradycyjny makaron. Nie wiem, jak to zrobili – ale burak smakował jak ziemniak. Cud, miód i orzeszki.
W oczekiwaniu na deser
otrzymaliśmy kwaśny sorbet z rokitnika z dodatkiem gorczycy, podany na zmrożonym kamieniu. Przypominał trochę w smaku popularne kwaśne żelki i stanowił doskonały odpoczynek po całej ferii smaków z dań głównych:
Ósmy moment
Deserem okazał się przysmak stylizowany na gruszkę, z pomarańczowym od dyni nadzieniem:
To był moment, w którym zastanawiałem się, czy liście i koconek należy odłożyć. Okazało się, że nie! To były prawdziwe, autentyczne liście, kruche niczym opłatek. Nie były jednak na tyle słodkie, by zabić posmak prawdziwego liścia. Był to także ostatni moment z naszej listy, który jednak wcale nie kończył jedzenia!
Pierwsza niespodzianka
Pierwszą niespodzianką była marcepanowa w smaku marchewka z jadalną ziemią. Fajny, smaczny deserek.
Druga niespodzianka
A jako ostatnia propozycja jak wisienka na torcie – cukierki własnego wyrobu.
Co do tego ostatniego elementu mamy mieszane uczucia. Jedna z czekoladek wydawała się taka… zwyczajna i podobna smakowo do tych z bombonierek. Smaczna była ta pomarańczowa, ale jałowcowa bezkonkurencyjnie pobiła wszystkie inne.
Rachunek
jaki przyszło nam zapłacić, wynosił 745 zł. Na osobę jakieś 370 zł. W cenie było: 8 momentów, 6 czekadełek, woda oraz serwis. Za tę cenę moglibyśmy przez około 21 dni zamawiać lokalną pizzę albo zamówić 71 (przy opcji kuponu) zestawów z McDonalda.
I wiesz co?
Nie żałujemy żadnej pozostawionej tam złotówki, a po drugim momencie przestaliśmy przeliczać to miejsce na gotówkę. Powiem więcej – cieszę się, że w piątki jest wymóg zamawiania 8 momentów, ponieważ byłoby mi niezmiernie przykro dostać tylko 3!
Dania są zachwycające – z wyglądu i ze smaku. Żadne zdjęcie, żaden tekst tego nie odda. Pod koniec naszego pobytu czuliśmy się tam całkiem swobodnie. Zamiast peszyć, bawił nas fakt, że siedzimy wśród ludzi biznesu, których stać na codzienny lunch w Atelier. Klienci opowiadali o planowanych wernisażach w Paryżu, a my w tym czasie rozmawialiśmy o „przyziemnych rzeczach”, czy na co pójdziemy do kina dnia następnego.
Obsługa jest szalenie profesjonalna, ale i tak mimo jej starań, odczuliśmy niewidzialną barierę między nami a nimi. Byli mili, fantastyczni, ale z wyćwiczonymi, profesjonalnie sztucznymi uśmiechami. Trochę za mało w nich… luzu. Albo to my jesteśmy za mało światowi. 😉
Czy wrócimy do Atelier Amaro?
Nie. Miejsce jest godne polecenia, ale jako jednorazowa przygoda. Szalenie nam się podobało i jesteśmy ciekawi, jakie dania serwuje np. w środku zimy, kiedy na krzakach i drzewach przecież nic nie ma. Traktujemy tę wizytę jak przygodę i spełnienie jednego z marzeń. Wojciech Modest Amaro udowodnił nam swój geniusz i wizjonerstwo. W pełni zasłużył na nadaną mu gwiazdkę. Podpisujemy się pod nią obiema rękami, a odkrycie innych dań pozostawiamy wam.
Atelier Amaro
Atelier Amaro niestety zostało zamknięte 🙁
Fajny artykuł, ale jak można nie wiedzieć, co to jest sublimacja…? Fizyka z 3 klasy podstawówki to jest.
W trzeciej klasie podstawówki nie ma fizyki
Tu chodzi o liofilizację, a nie sublimację. Jak można tego nie wiedzieć Pablo…?
Liofilizacja to suszenie przez sublimację, Drodzy Eksperci 🙂
Epic fail Pablo.
>Liofilizacja – suszenie sublimacyjne zamrożonych substancji.
jeden drugiego wart…
Szczerze, to wolę zjeść coś przyrządzonego przez Taja czy Indusa, który ma stanowisko z wokiem na ulicy. Nie ze względu na koszty. Takie pseudodania mnie po prostu śmieszą. Przerost formy nad treścią.
„Nie dla psa kiełbasa”
Są ludzie, którzy piją piwo, żeby się nagrzmocić i są tacy, którzy piją piwo dla smaku wiec jakoś nie dziwi mnie to, że są restauracje, w których jesz, żeby zaskoczyć zmysły a kwestia najedzenia się schodzi na drugi plan.
Bardzo słabe porównanie. Jeżeli uważasz, że tańsze potrawy nie mogą mieć smaku (i służą jedynie do obżarcia się jak zwierzę) to gwarantuję Ci, że jesteś w błędzie. I mogę Ci też powiedzieć, że znam ludzi zamożnych (którzy spokojnie mogliby żywić się w wyżej opisanym Atelier codziennie), a mimo to wybierają restuaracje serwujące bardziej przyziemne potrawy. Trochę to przykre jak niektórzy ludzie dają się omamić zasadą, że jak coś drogie to od razu dobre.
LOL
Arystokracja się kur*a jego mać znalazła
zgadzam sie w pewnym sensie. Sam jestem zwolennikiem tajksich czy filipińskich ( azjatyckich) „stoisk” z jedzeniem…. ale nei zmienia to faktu, iż tak jak autor tekstu powyżej… bardzo chetnie jednorazowo sie tam wybiore. Może to też dlatego że mialem kiedys praktyki w dawnej restauracj Pana Wojtka 🙂
ale czy jedno musi drugie wykluczać? przecież autor napisał, że nie wróciłby tam ale mimo to poleca jako jednorazową przygodę lepszą niż zwykłe napchanie się tym, czy innym ulicznym żarciem. wiadomo, że nie każdego też stać na Amaro, nawet w opcji raz na rok, więc siłą rzeczy ludzie zmuszeni są korzystać z „normalnego” jedzenia, które przecież niekoniecznie zawsze jest bezwartościowe i po prostu niedobre; myślę, że każde miasto ma przynajmniej te kilka miejsc, gdzie można „uczciwie” zjeść.
+ nie da się oczywiście porównać restauracji na światowym poziomie z barem chipotle, chinczykiem, czy innymi kielbaskami. przyłóżmy odpowiednią optykę 🙂
Nie rozumiem jak można twierdzić że to przerost formy nad treścią , o ile formę „poznałeś” dzięki zdjęciom to o treści nie masz prawa się wypowiadać dopóki nie spróbujesz . Te wszystkie negatywne wpisy w temacie są dla mnie śmieszne . Życie jest po to by próbować różnych rzeczy i nie wszystko powinniśmy przeliczać na pieniądze jednocześnie porównując kawałek mięsa w panierze do rzeczy przygotowywanych w laboratoryjnych warunkach . A jeśli mówimy o pieniądzach to osobiście byłem zaskoczony że w najbardziej wypromowanej i topowej knajpie w tym kraju za dwie osoby płacimy zaledwie 750 zł , moim zdaniem jest to swoisty ukłon do klienta , bo równie dobrze mogłoby to kosztować 1750 i ludzie też by jedli . A jeśli ktoś twierdzi inaczej to ok ,ale myślę że jego kulinarna podróż kończy się na niedzielnym obiedzie w PizzaHut .
Genialny wpis. Może kiedyś i ja sobie pozwolę na trochę ”życia”. Będę wpadał na bloga częściej 🙂
Nie przemawia do mnie porównanie do lotu balonem.
Balon, spadochron, nurkowanie – to są przeżycia, które są ekstremalne wręcz z definicji. Jedzenie czymś takim nie jest.
Dobre jedzenie jest jak najbardziej przezyciem ekstremalnym i wyjatkowym. Wystarczy wyskoczyc poza ramy pizzy, sushi, hamburgera z plastiku i żarcia „dla prawdziwego chłopa” w rozmiarze xxxxl
pizza! włoska pizza to ekstremalne przeżycie dla smakosza.
Jest. Proponuje rybe fugu lub wilcze jagody
Czytanie ze zrozumieniem się kłania
HOTROd – oświeć mnie, proszę
Wnoszę, że siedzieliśmy obok siebie 🙂
Dziękuję za opis nie spamiętałem przynajmniej połowy składników.
Zamiast cukierków dostaliśmy torcik z pigwy.
Świat jednak jest mały. 🙂
wszystko wyglada suuuper i na pewno smakuje nawet lepiej. Chyle czola szfowi kuchni, tory nie tylko gotuje ale tworzy dziela sztuki z pasja – nie wiem czy Polski konsument jest na taka uczte przygotowany – rodem przypominajacy „Fat Duck” Hestona :). Ale ja chetnie sie wybiore jak tylko bede w kraju.
Cieszę się, że jestem po innej stronie życia. Ta powyżej jest dla mnie sztuczna i obca. Swoją drogą planowanie wernizaży w Paryżu – domyślam się, że chodziło o planowanie wernisaży nie swoich prac, wszak artyści zazwyczaj kasą nie śmierdzą.
Wiem, że się czepiam, miło spędziliście czas pośród egzotyki. Osobiście nie wydałbym kasy na to.
Byłam tam juz dwa razy i mam kolejna rezerwacje 🙂 to idealne miejsce na świętowanie czegoś ważnego np. rocznice ślubu. Jest magicznie i na poziomie, niczym nie trzeba sie denerwować. A poziom obsługi w większości polskich restauracji pozostawia wiele do życzenia…
Zazdroszczę bycia w takim miejscu. Było i nadal jest to moim marzeniem i podejrzewam, że tak pozostanie. Ale cieszę się, iż mogłam go zwiedzić z Wami 🙂
„Fsamras” dla fapsterów nadgryzionego jabłka…
Już odzywają się wysileni hipsterzy, że „niestać”, „nierozómierz” itp bzdury.
Konia z rzędem temu, kto zrobi jedzenia tak, żeby było wiadomo, co się je. To sztuka, żeby ziemniak smakował ziemią, w której wyrósł.
byłam w atelier w styczniu 2014… podpisuję się rękami i nogami, że warto odłożyć trochę kasy, żeby chociaż raz tego doświadczyć. wszyscy dziwnie na mnie patrzą, jak im opowiadam że w atelier jadłam najlepszy kapuśniak w życiu, ale chyba tylko ci co byli w atelier mogą skumać o co chodzi 😉 chciałabym jeszcze kiedyś tam pójść.
Ja również jestem zachwycony z wizyty w tym miejscu i dań które dostałem.
Tak jak wspomniałem w artykule – wizyta w tej restauracji to doświadczenie i przeżycie. I tak też należy to traktować.
Ale ja tam się już nie wybiorę. Setki innych restauracji czeka!
Świetnie napisane! Zachęciłeś nas wpisem do wizyty!
Dla ścisłości, topinambur to nie korzeń `’tego” słonecznika, z którego skubiemy nasiona latem.
http://pl.wikipedia.org/wiki/S%C5%82onecznik_bulwiasty
Wyczuwam… ból pewnej części ciała, że za pensje kasjera z biedronki nie możesz sobie tego kupić 😉
Moge sobie to kupic- w sensie, ze mnie stac ale w zyciu tam nie pojde- jest modnie, jest passe tam byc ale jednak po zdjeciach widze, ze nigdy w zyciu mnie tam nie zobacza… Te dania w kwestii finansowej sa warte moze lacznie 50 zl choc po porcjach sadzac to raczej mniej. Jednakze wole zaplacic 30 zl za zdrowy swojski kotlet schabowy z buraczkami i poczuc sie syty niz wpierdalac ziemie i mowic, ze jest fajnie… niby jestem wyksztalcony ale nie dam sie glodzic za 370zl mowiac, ze to fajne.
PS jak to restauracja tego chama z hells kitchen to tym bardziej nie dam mu zarobic… chyba, ze na podrcznik savoir vivre’u
Passe, mówisz?
Ten „Cham” z Hells Kitchen jest tak wykreowany. Czy pan wykształcony oglądał poprzednią edycję? Jako osoba zorientowana w kuchni [rodzinny biznes] wiem, że danie wielkośc łyżki do zupy może osztować 50 zł. Są składniki takie jak chrzan bukowo-dębowy [dziwny, smaczny, ale drogi] kosztują majątek. Pamiętam jak za słoik 1l zapłaciliśmy coś koło 8.000 zł. Są to składniki drogie i pewnie pierwszej jakości. A osobiście nie sądzę, by zysk restauracji stanowił więcej niż 10%-15% wartości dania.
Ale tak to jest jak gada ktoś kto się nie zna, a gada!
nie znam sie na pracy restauracji fakt… jednak dalej uwazam, ze wole swojskiego schboszczaka za 30 zl niz ziemie za 370… kwestia gustu… moze moj jest chujowy ale de gustibus….
Passe- moja pomylka przepraszam
Hahahah, „jest modnie, jest passe tam być” Przeczytałem na głos w pracy, wszyscy leżą a kolega opluł monitor kawą i trochę mnie bo siedzi „vice versa” 😉 😀
Moja pomylka- myslalem o czym innym. Przepraszam
50 zł powiadasz? a sprawdź może sobie ile kasy kosztują te wszystkie składniki a następnie pleć głupoty. To takie polskie… nie byłem ale wypowiadam się za milion osób..
A co do chama to z pewnością jest to ustawione show polsatu, bo musi być show! inaczej byś tego nie oglądał.. pooglądaj/poczytaj też wywiady z Amaro kiedy pytają czy jego emocjonalny (wręcz tak jak to napisałeś – chamski) sposób bycia jest ustawiony… w jaki sposób odpowiada Pan Amaro – bd miał odp.
Czytając komentarze odnoszę wrażenie, że … cebulaki nie dojrzały jeszcze do takich miejsc :/
Czytając niektóre komentarze widać kompleksy i nowobogackie zacietrzewienie chłopstwa z Podlasia, co to w jabłkach mają „koconek” a nie ogonek.
„Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia nie przyoblekają tego w słowa”… Jeśli stać Cię na zrozumienie tych słów, to się zastosuj. Dość się już ośmieszyłeś.
Dla większości społeczeństwa to taki dwugłowy pies. Każdy będzie chciał go zobaczyć, powytykać palcami, ba może nawet się nim zachwycić, ale mało kto będzie chciał zabrać go do domu. To, że są takie restauracje to nic nowego, skoro ludzie są zdolni płacić za szampana 100 000 zł, to zapłata za obiad 800 zł to wręcz igraszka.
faktycznie laik… POMIDOR TO OWOC!! warzywa po zerwaniu gniją, owoce potrafią dojrzeć !!
widocznie korzystałaś bo jesteś obcykana w temacie
Byłem tam tydzień po Was… jadłem to samo menu. Zgadzam się w 100% ze wszystkim co zostało napisane. Jedna rzecz którą muszę dodać, a zabrakło mi w Waszej relacji; tak jak dla wielu jest niezrozumiałe, że chodzi się o teatru albo nawet(sic!) opery lub baletu, tak wielu nie pojmie po co idzie się do Atelier. Tam mamy do czynienia ze spektaklem kulinarnym a momenty są puentami, że pozwolę sobie użyć tego terminu baletowego. I nie jest to doznanie które jest powszechnie oczekiwane. niektorym wystarcza kibicowanie na meczu piłki noznej inni szukają emocji w operze…
Otóż to! Bardzo ciekawe i trafne porównanie!
coz musze przyznac ze prosty ze mnie chlopak i razem z zona odlozylismy troche pieniedzy i odmowilismy paru pokus bo zachywcilismy sie „specjalami” jakie serwowane sa i zachwalane w tv, no moze nie wszystkie skladniki ale jednak… i przyznam szczeze moze to nie moje (nasze) smaki bo i zona tego samego zdania byla ale wolimy proste dania bez „wynalazków” ogolnie jak dla mnie smak nie wzbudził większych emocji ani zaspokojenie głodu, fakt może i ładnie to wygląda na „stroikach” ale nie o to chodzi w jedzeniu… sorki taka moja opinia… „od żołądka do serca” tu niestety tego brakuje
Powiem Ci, że miałem podobne obawy. Bałem się, że wydam górę pieniędzy i jedzenie nie spełni moich oczekiwań. Na szczęście kucharze Atelier trafili w moje gusta. Szkoda, że Tobie nie zasmakowało, ale przynajmniej spróbowałeś i masz pełne prawo do krytyki.
Wizyta w Atelier to również jedno z moich marzeń.
Wspaniała recenzja, pełna smaku!
A komentarzy zazdrośników nie będę komentować 😉
„Zupa z topinambura (czyli korzenia słonecznika), wzbogacana pestkami słonecznika”…
Topinambur to nie słonecznik. To jego „krewny”. Tak jak np. pietruszka i lubczyk – rośliny z tej samej rodziny botanicznej.
„Sorbet z rokietnika z dodatkiem gorczycy”… W Atelier podają sorbet z rokitnika. I nie jest to „prawie” to samo.
„To był moment, w którym zastanawiałem się czy liście i koconek należy odłożyć.” Co to jest koconek?
Agnieszko – dziękuję, za zwrócenie uwagi, Koconek to w gwarze ogonek np. jabłka.
Pozdrawiam 🙂
Tekst fajnie napisany, fotki super. Jednym słowem solidna relacja. Nie mniej dalej jestem głodny po takiej wizycie i po powrocie do domu myślę, że micha kapuśniaku na wędzonce z pajdą wiejskiego chleba dobrze by mi zrobiła.
Trochę przykre, że dużo osób wyrabia sobie opinię na podstawie wykreowanej postawy w tv (zgodnej z formatem programu). Cudownie, że są takie miejsca jak atelier, które wychodzą ponad codzienność, dbając jednocześnie o jakość składników i ich „lokalność”. Drogo ale jak ktoś kupuje buty czy torebkę, sukienkę za 500 zł to mniej osób bije się w czoło, niż jak chce spróbować czegoś wyjątkowego… ja wybieram oszczędzanie na doznania smakowe a w butach pochodzę tańszych. Ciekawa recenzja (wiem co to topinambur, znam smak wielu składników ale fajnie przeczytać opinię kogoś kto ocenia to całkowicie „dziewiczo”, a tekstury i inne podanie na pewno zaskakują), bardzo doceniam p. Amaro – za ciężką pracę, wyraźną drogę i starania o najwyższą jakość… zazdroszczę momentów!
Bardzo fajny artykuł. Pozdrawiam
Czemu bezwartosciowym? Dla tych ludzi gotowanie jest pasja i zyciem, bycie dobrym kucharzem wymaga ogromnego nakladu ciezkiej pracy i jest sztuka tak samo jak spiew czy malowanie. Ignorancja jest fakt, ze nie potrafisz tego docenic, poniewaz nic o tym nie wiesz. Jezeli nie masz ochoty placic, nie plac, ale nie krytkuj pasji innych. Nie krzywadza Cie swoja praca, a bycie wyroznionym gwiazdka michelin dla kucharza jest jak oskar dla aktora (plus jak juz wspomnialam tyle samo lat ciezkiej pracy by to zdobyc).
Swietnie opisane. A ten kto sam nie był, raczej nie zrozumie 🙂
Też należę do „elity” która dostąpiła zaszczytu jedzenia (przepraszam degustowania) u Amaro. Za wodę mineralną zapłaciłyśmy we trzy 150 złotych, chociaż na stole nie postawiono trzech butelek, tylko kelner dolewał co jakiś czas. Namówiono nas również na wino pasujące do naszych trzech „momentów” również za 180 złotych, ale nie sposób tego uniknąć, bo w restauracji nie ma karty z napojami i winami, zatem nie wiadomo ile kosztują. Jeśli prosi się o kartę win, kelner przynosi tablet, tylko wtedy zawsze jest problem z zasięgiem. Kelnerzy są rzeczywiście sztywni i napuszeni, chociaż można ich zobaczyć również w niecodziennych akcjach, jak np. wyrywają coś z grządek zlokalizowanych tuz pod oknem (które może obsiusiać każdy bezpański zwierzak…). Mnie rozczuliło „amuse bouche” – pęd młodej rzodkiewki owiany nutą dorsza – piasek długo chrzęścił nam między zębami. No cóż – pan Basiura żeruje na próżności klientów, bardziej polskich niż zagranicznych, bo ci ostatni wystawiają mu raczej mierne oceny na internetowych portalach. Mnie to wszystko dziwnie kojarzy się z bajką Andersena „Nagi król”…
Nie wiem jak ty, ale my raczej nie mamy problemu z mówieniem, że coś nam się nie podoba. Np. nigdy nie zrozumiem szału na sushi, chociaż jest kultowe i zbiera dużo lajków. Wiesz o ile więcej klików miałaby ta notka, jeśli byłaby negatywna? Spójrz po komentarzach – większość to eksperci, którzy w tej restauracji nie byli, ale mają najwięcej do powiedzenia. Jeśli miałaś zastrzeżenia co do ceny wody, jedzenia i wina – trzeba było zgłosić to obsłudze. Mnie to wszystko dziwnie się kojarzy ze zgorzkniałą babą, która zamiast wprost powiedzieć co jej nie pasuje kiedy kelner o to pyta – woli obsmarować ludziom anonimowo dupę w internecie.
Piękna riposta. Maści na ból rzyci na szczęście nie są tak drogie, więc choć na nie, wszystkich tych znawców będzie stać.
Niesamowite pierdo lenie. Byłem tam dzisiaj i kelnerzy byli tak wyluzowani, że czułem się jak w domu. A może szanowna Pani tak działa na ludzi, co?
Miałaś piasek w daniu i nic nie powiedziałaś obsłudze? Gratuluje! Jesteś „niemądra”.
Droga woda? Zapraszam do biedronki po Żywca. Ja tam kupuję i jest bardzo tanio.
Nie polecam prestiżowych restauracji na zachodzie, wschodzie, północy, ani południu. Bo jak zobaczysz ceny to zawał murowany.
Łał! może i fajnie, ale prawie 8 stówek za kolację? to nie dla mnie…
Choć na pewno będziecie wspominać tę kolację i wieczór do końca życia :)))
Świetny wpis! Przeczytałem jednym tchem i teraz żałuję, że nie mamy takiego Atelier we Wrocławiu. Dla mnie oczywistym jest, że taką wizytę należy traktować w kategorii przeżyć i doznań, które zostaną w głowie do końca życia. P.S. Szczerze uśmiałem się z glona i tych kropek 🙂
Filipie, wspaniały artykuł. Świetnie napisany i napinający emocje do samego końca. Nie przejmuj się niektórymi obraźliwymi komentarzami. Naprawdę mało kogo stać na taki wydatek, który w praktycznym życiu nie jest konieczny. Ludzi to boli, każdy z Nich, gdyby został tam zaproszony gratis, skakałby z radości. Szkoda, że nie każdego stać i życzę wszystkim dojścia do takiego momentu, w którym takie rzeczy będą w zasięgu.
Na pewno zabiorę tam mojego wspaniałego Męża, choć już wiem, co będę czuła płacąc rachunek i jeszcze potem przez wiele, wiele dni…
Dzięki Kasiu za miłe słowa.
Szczerze Ci powiem, że naprawdę nie rozumiem narzekań na cenę. Owszem – 700 czy 800zł wydaje się być dużą kwotą. Ale są pewne „ale” 😉
Po pierwsze – blisko 800zł to koszt najdroższej opcji – zawsze można pójść i zamówić 3 momenty za ok 300zł.
Po drugie – na stolik i tak czeka się wiele miesięcy – do tego czasu można odłożyć 50zł/msc by uzbierać na wymarzoną kolację.
Po trzecie – serio – 800zł za spełnienie marzenia, przeżycie w życiu czegoś wyjątkowego to dużo?
Pozdrawiam!
Trochę żenująca argumentacja – nie stać was to zazdrościcie. W ten sposób wszelką krytykę odrzucają np fanboje sprzętu Apple. To jest dopiero dziecinne.
Planuję wybrać się do Alterier to również jedno z moich mniejszych/większych marzeń;) bardzo przyjemnie czytało się Pana opis tego miejsca i jeszcze bardziej zostałam zachęcona;) pozdrawiam
byłam w atelier i myślę, że każdy kto planuje się wybrać powinien przygotować się na około 3-godzinny pobyt i zapewniam, że wyjdzie baaaardzo najedzony! 🙂
Moja wizytę spowodowała specjalna okazja, o której wspomniałam w rezerwacji, więc obsługa przygotowała dodatkowo torcik – bardzo fajny akcent.
Trzeba być przygotowanym na to, iż koszt obsługi jest wliczany w rachunek automatycznie, czyli standardowe 10% wartości zamówienia.
No i co istotne – można płacić kartą:)
My poszliśmy bez okazji, ot tak z ciekawości. Ale przyznajemy, że moment płacenia blisko 800zł – jak to było w naszym przypadku – kartą za „żarcie” jest dość ekscytujący.
A czy Wy też początkowo czuliście się nieswojo czy tylko my tak mieliśmy? 😉
Mama czytała mi Andersena o nagim cesarzu. Oszuści udawali, że szyją mu nowe szaty ze złotych i srebrnych nici tak delikatnych, że aż niewidocznych. Oczywiście cesarz zachwycał się podczas przymiarek i płacił złotem i srebrem. Przy prezentacji nowych szat dopiero dziecko powiedziało, że król jest nagi.
Widzę tu analogię. Stary, zrobili cię w konia, nabili cię w butelkę, a ty nie dość że zapłaciłeś jak za mokre zboże, to jeszcze piszesz jakieś grafomańskie panegiryki na cześć plastra pomidora (!) albo surowych grzybów (!). Jednak snobizm jest kosztowny…
Snobizm, czyli „sine nobilitate” – bez szlachectwa, czyli prostactwo. Udawanie kogoś, kim się nie jest.
U nas się mówi po prostu: frajer.
A u nas na Stańczyka mówiło się: Błazen.
Najśmieszniejsza odpowiedź to jest ta że ..Nie żałujemy ani jednej złotówki….( no bo przecież co mieli odpowiedzieć ,że przelicytowaliście kupę kasy za łyżeczkę jedzenia??) ale już na pytanie czy wrócą jeszcze raz odpowiedź NIE!!! HEHEHEHE
Te teorie spiskowe, hehe. I produkowaliśmy się na tekst na ponad 2000 słów, aby wmówić sobie, że to było słuszne i nie żałujemy. #fucklogic
trochę wam współczuję bo koszt tego składowego dania to ledwo 150€ dla mnie to jak dniówka