Dawno nie czekałem na coś z taką niecierpliwością, jak na wyścig F1 na węgierskim torze Hungaroring. Jak sięgam pamięcią, to chyba ostatni raz ekscytowałem się tak na kolację w Atelier Amaro, gdzie na stolik też oczekiwaliśmy ładnych kilka miesięcy.
Spontaniczny zakup
Pamiętam, jakby to było wczoraj. W listopadzie 2018 roku pojawia się komunikat, że Robert Kubica po 8 latach przerwy wraca do Formuły 1 jako kierowca wyścigowy i zasiądzie za kierownicą bolidu zespołu Williams. Interesując się tym sportem zdaję sobie sprawę, że to jedna z niewielu okazji, by zobaczyć polaka w aucie. Raz, że już dziś Robert jest pewną egzotyką w tej dyscyplinie i jego powrót po strasznym wypadku w rajdach i tak długiej przerwie już jest wydarzeniem historycznym. A dwa, że forma zespołu Williams jest – delikatnie ujmując – słaba. Zatem pozycja Roberta jeszcze gorsza. Gdy Klaudyna wchodząc do salonu, widziała jak na wieść o powrocie Roberta do F1 macham z radości rękami i spoglądam na nią błagająco – od razu domyśliła się co mi chodzi po głowie i rzuciła tylko: tak, kup te bilety.
Pozostało czekać do sierpnia
Formuła 1 ekscytowała mnie odkąd tylko sięgam pamięcią. Pisałem o tym przy recenzji gry F1 2019, jak i poradnika, z którego możesz skorzystać, gdy zechcesz po tym tekście wyjechać na tor – tak jak my. Królowa motorsportów ma to do siebie, że jest już interesująca na samym srebrnym ekranie. Zawsze fascynowało mnie umiłowanie organizatorów do tradycji Formuły 1, gdzie za każdym razem celebrują całe to wydarzenie pewnym powtarzalnym schematem. Relacje w TV zawsze wyglądają podobnie. Podniosła muzyka, a na ekranie panorama toru wyścigowego nagrywana z helikoptera. Na tle panoramy krótkie podsumowanie najważnieszych wydarzeń związanych z torem (wypadki, zwycięzcy, ciekawe sytuacje) wraz z listą startową zawodników. Potem telewizje transmitują okrążenie formujące wraz z samym wyścigiem. Na koniec dorzucają dekorację zwycięzcy, by zwieńczyć to gadającymi głowami w studiu sportowym.
Wyścigi zawsze są zachwycające. Gdybym miał się zastanowić, czemu F1 mnie tak wciągnęła, to z pewnością byłaby to precyzja. W tym sporcie, jak w żadnym innym ważny jest czas. Nawet wyjeżdżając na GP Węgry i otrzymując od organizatora rozpiskę wydarzeń – było tam wyliczone wszystko, co do minuty. Serio – łącznie ze śpiewaniem hymnu narodowego! Nie wierzysz? W trakcie GP Węgier, o którym piszę – kierowca zespołu Williams nie awansował do drugiej sesji kwalifikacyjnej, bo był wolniejszy o… 0,053 sekundy! No przepraszam bardzo, ale ja wolniej mrugam oczami!
Prócz tej precyzji, oszałamiają mnie bolidy. Piękne, błyszczące, z masą elementów areodynamicznych, o ogromnej mocy silnika i wspaniałym ryku, dla którego podgłaśniam telewizor za każdym razem, gdy tylko rozpoczyna się wyścig. Do tego działająca na wyobraźnię procedura zmiany opon. Podczas gdy ja stoję co pół roku w osiedlowym warsztacie z dobre 2-3 godziny, w trakcie wyścigu to trwa niecałe 2 sekundy. 2 sekundy na wymianę wszystkich czterech kół i wypuszczenie bolidu z boksu. Jak żyć?
To wszystko to oczywiście zaledwie otoczka, chociaż już wywołująca zastrzyk adrenaliny do moich żył. A przecież dochodzą emocje – czy ulubiony kierowca wygra? Czy w ogóle dojedzie do mety? Przecież nie każdy z nas interesuje się F1, ale większość widziała w TV te straszliwie wyglądające wypadki, pożary, odpadające koła, czy zderzenia aut. F1 potrafi być nieprzewidywalna, a w grę wchodzą ogromne pieniądze, sława i możliwość bycia zapamiętanym przez historię! Gdy zatem Klaudyna tak chętnie wyraziła zgodę na zakup biletów, nie wahałem się nawet przez moment. Myśl, że zobaczę to wszystko na żywo – niesamowicie mnie ekscytowała. Ale jeszcze bardziej rozpłomieniało mnie to, że zobaczę to, czego w telewizji nie pokazują!
Welcome to Hungaroring!
Dojazd na Hungaroring nie jest specjalnie trudny. Do toru prowadzi autostrada, która jednak nijak ma się do tego, co mamy w Polsce. Dwa pasy dość średniej jakości drogi to zdecydowanie za mało, jak na tyle ludzi. Korek momentalnie pęczniał i gdy tylko dotarliśmy na tor – udaliśmy się do głównej bramy wejściowej (Main Gate), przed którą stało już dobrych kilkaset osób. Po drodze mijaliśmy oczywiście stoiska z gadżetami zespołów, ale sam widok poprzebieranych ludzi, logosów firm i zespołów już wprawiał w zachwyt. Oto jestem – spełniam swoje marzenie i jestem tak blisko, jak tylko się da.
Pierwsze wrażenie? Tor jest przeogromny!
W telewizji pokazują co chwila różne ujęcia bolidów, więc trudno tak naprawdę określić jego ogrom. Siedząc w salonie przed ekranem – „jadę” kilkanaście sekund z Hamiltonem, albo tylko dwie sekundy z takim Hulkenbergiem. Zależy ile operator pozwoli. Każdy z nich jest na innym fragmencie toru i robi w tej sytuacji coś innego. Patrząc na czasy – mam wrażenie jakby biegali wkoło drzewa – objazd jednego okrążenia zajmuje im średnio 1 minutę 17 sekund. Tymczasem tor ma 4,381 km długości, a przejście z głównej bramy do naszej trybuny (Bronze) znajdującej się po przeciwległej stronie toru – zajmuje ponad 30 minut. W jedną stronę!
Na wyścigu zjawia się tutaj blisko 70 tysięcy widzów, a z pewnością miejsca starczy jeszcze na ich trochę. Momentalnie czuję, że staję się częścią społeczności. Na jednej trybunie siedzą fani Hamiltona, Kubicy, Verstappena, czy Vettela. Każdy z nich jeździ w innym zespole, każdy kibic trzyma kciuki za swojego idola i… każdy ze sobą przyjaźnie rozmawia. Śmiech, radość, poczucie jedności z innymi kibicami – te emocje mną targają już od pierwszych paru minut. Przy barach szybkiej obsługi – włosi wesoło dyskutują z brytyjczykami, wymieniając się spostrzeżeniami, co do szans każdego z kierowców w nadchodzącym wyścigu.
I tak, gdy Verstappen na dwa okrążenia przed końcem wyścigu traci prowadzenie na rzecz Hamiltona – jedni załamują ręce, drudzy wybuchają radością, a po wszystkim wszyscy wzajemnie sobie gratulują, oklaskują zwycięzcę i życzą sobie miłej podróży powrotnej. Bez bójek, bez przepychanek, bez nerwów.
Jeszcze więcej emocji!
Emocje. Słowo-klucz opisujący cały weekend. Tak naprawdę, dla kogoś kto pojawia się na torze pierwszy raz, to trudno mu jest je opanować. Co chwila napotyka się na coś, co przyprawia o silniejsze bicie serca. Nas też. Gdy staliśmy z Lilką w czwartek pod garażem Williamsa – wykrzykując przez bitą godzinę „Robert Kubica!”, powoli traciliśmy nadzieję na to, że do nas wyjdzie. Dlatego doceniało się drobne gesty Williamsa takie jak zapraszanie dzieci do garażu, by zrobić im zdjęcia z bliska na tle bolidów, czy rozdawanie butelkowanej wody dla najmłodszych (co przy blisko 40 stopniowym upale było nie do przecenienia). Prawdziwą euforię wywołało oczywiście wyjście naszego kierowcy do ludzi i rozdanie autografów, na który się załapaliśmy.
Czy gdybyśmy go nie otrzymali, poczułbym się rozczarowany? W żadnym wypadku! Stojąc w tłumie, dookoła mnie byli francuzi, brytyjczycy, hiszpanie i inni ludzie z różną narodowością, którzy tak jak my czekali na Roberta albo innego, swojego idola. Z fascynacją obserwowaliśmy ćwiczenia mechaników (które swoją drogą wyglądają dość zabawnie – pchają samochód, zmieniają mu koła, po czym wypychają poza garaż. I tak w kółko). Tutaj ponownie dało odczuć się pełną kulturę kibiców. To, że ktoś stał pierwszy przy samej barierce czekając na kierowcę, nie oznaczało, że zamieniał się w głuchy kamień. Jeśli ktoś z tyłu go poprosił, przepuszczało się kibiców by mogli sobie zrobić zdjęcie – po czym tamci posłusznie wracali na swoje miejsca.
Wydarzenia przed wyścigiem
Napisałem mnóstwo słów, a jeszcze nie wspomniałem o wyścigu! Nic dziwnego, bo wokół niego działo się naprawdę dużo, więc zasługuje na osobny akapit. Prócz wspomnianego Public Walk, czyli możliwości zajrzenia do garaży – na kierowców natknąć się można było na scenie w Fanzone. Można tu było spróbować swoich sił w wielu aktywnościach, czy choćby obejrzeć samochody Jamesa Bonda. Na każdym kroku czuć było, że F1 to sport, gdzie wszystko kręci się wokół samochodów. Mechanicy w garażach cały czas coś dłubią przy bolidach, dokręcają śrubki, polerują lakier, czy przykręcają różne części. Na stoiskach można kupić modele bolidów od popularnych zespołów, a na wystawie Bond in Motion – obejrzeć jedne z najdroższych aut świata, które prowadzi najpopularniejszy szpieg świata. Lepiej tego dopasować się nie dało.
Każdorazowe pojawienie się kierowców na scenie wywołuje euforię – zawsze wychodzą trochę wyluzowani, potrafią zażartować, czasem rzucić jakiegoś fanta (jak np. noszoną przez siebie czapkę) i wejść w interakcję z publicznością. To sprawia, że kibic cały czas pozostaje w stanie ekscytacji. A przecież dookoła jeszcze tyle atrakcji, które opisałem w poradniku!
Wyścig!
Nie jeden, a cztery. Bo tak naprawdę kupując bilet na F1, niejako w „gratisie” otrzymujemy możliwość obejrzenia zmagań innych serii wyścigowych: Formuły 2, Formuły 3 oraz Porsche Mobile 1 Supercup. Te ostatnie na tle pozostałych wydają się być najwolniejsze, bo auta nie dość, że wszystkie wyglądają podobnie – to są najcichsze i najwolniejsze. Jadą „raptem” jakieś 220km/h. Te serie trudno obejrzeć w telewizji i przeciętny widz, nawet nie ma pojęcia że one są. Natomiast kraksa w trakcie wyścigu F2 potrafi nieźle namieszać w napiętym harmonogramie!
Ot, choćby przykład z naszego weekendu. Podczas wyścigu F2 zapalił się jeden z bolidów, pozostawiając na asfalcie długą strugę oleju. Służby porządkowe musiały więc posprzatać nie tylko bolid, ale także i samą plamę – posypując ją specjalnym proszkiem. Ten proszek skutecznie utrudniał jazdę kierowcom F1 podczas pierwszych okrążeń, bo ktokolwiek w niego wjechał – pozostawiał za sobą ogromną strugę pyłu.
Bliżej, lepiej, inaczej
To, co mnie uderzyło szczególnie podczas obserwowania zmagań kierowców najważniejszej kategorii – F1 – to fakt, że to wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w TV. Gdy siedząc w domu słucham komentatorów mówiących, że któryś z kierowców ma stratę 1 sekundy do przeciwnika – brzmi to conajmniej absurdalnie. Telewizja tego tak dobrze nie pokaże, jak widać to na torze. A na torze sekunda straty to przepaść! To jest kilkaset metrów odległości i nadrobienie takiej straty zajmuje nawet kilka-kilkanaście okrążeń. Stąd wspomniane wcześniej 0,053 sekundy nie robi już takiego wrażenia.
Do tego siedząc na trybunie wyścig wydaje się… mniej dynamiczny. Ot, kierowcy jeżdżą sobie w kółko co jakiś czas próbując wyprzedzić kogoś. Tak naprawdę – większość czasu spoglądałem w stojący naprzeciwko telebim, niż na tor. Na ten patrzyłem co 30-40 sekund (gdy na torze przede mną pojawił się jakiś bolid), chcąc nacieszyć oczy wyglądem samochodów i dźwiękiem ryku ich silnika. Dopingując swoich ulubieńców (my kibicowaliśmy głównie Robertowi, ale ja również Verstappenowi a Lilka Leclercowi). Na żywo samochody sprawiają wrażenie jakby poruszały się wolniej niż robią to w rzeczywistości. W telewizji realizator pokazuje to znacznie, znacznie bardziej dynamicznie.
Ważna jest jednak publiczność. To przyjemność obserwować, jak w zależności od bolidu reagują widzowie – raz zaklaszczą, innym razem zaśpiewaja, a jeszcze innym – wybuchną śmiechem. Każdy jednak czuje się częścią większej społeczności i nie ma tutaj znaczenia, jakiego koloru ma koszulkę na sobie.
Trzeba przyjechać, chociaż raz
Mi wystarczy ta jedna wizyta. Nie dlatego, że mi się nie spodobało. Wręcz przeciwnie! Było cudownie, a przeżycia zapamiętam na całe życie. Uważam, że każdy fan powinien pojawić się przynajmniej na jednym wyścigu F1 w życiu. Nie muszą to być Węgry. Może wyścig niemiecki, czy może brytyjski jest dla ciebie lepszy? Niezależnie od regionu, musisz się tam wybrać i przeżyć to na żywo. Uczucie wspólnoty, potrzeba prędkości i bicia kolejnych rekordów, a także wspaniałe doznania wzrokowe i dźwiękowe wynagradzają wszelkie poniesione koszty. Dlaczego więc nie zamierzam pojechać ponownie? To było moje marzenie. Spełniłem je, ale to ciągle marzenie jedno z wielu. A te ciągle czekają na realizację, więc muszę teraz ochłonąć i brać się za kolejne!
Ha!!! Jak byłam na MOnzy to miejsce miałam na pechowym zakręcie, gdzie zawsze dochodzi do wypadków. I co? Bolid się zapalił. Mam zdjęcia. Chyba czas skanować.
I to właśnie ten problem. Pechowy dla kierowców z pewnością, ale czy dla widzów? Z jednej strony to straszne są te wypadki, z drugiej – uczciwie powiem, że tak z 1 na tych Węgrzech to zabrakło 😉 Zawsze są efektowne!
Tak prawdę mówiąc to ja pamiętam generalnie niewiele. Zatyczki do uszu – głośno było. a bolid przemykał z dźwiękiem wibrującym mózg i znikał. Dobrze,, że rzeczywiście przy nas zwalniał, bo gdyby to była prosta to niewiele byśmy zobaczyli.
PS. Znalazłam ostatnio cos co się nazywa Dziennik Turystyczny – z naklejkami. Mieliście to w rękach? Oglądaliście?
Nie mieliśmy. Przyjrzymy się temu! Dzięki za cynk 🙂
Co do hałasu – było głośno ale my chcieliśmy… więcej 🙂 Ale ogólnie bolidy od czasu ery hybrydowej są dużo cichsze 🙁 Aż ciekaw jestem jak wygląda wyścig takiej Formuły E (która jest elektryczna i bezgłośna)
Aż szkoda, że są cichsze 😉 To właśnie był cały efekt bolidów.