Wydawało mi się, że dużo czasu poświęcamy córce. Jest naszym oczkiem w głowie, a nasze weekendy przeważnie są wypełnione wspólną zabawą, gotowaniem, czy wycieczkami. Nie dziwicie mi się więc, że nieco się stropiłam, kiedy podczas naszych wspólnych ferii okazało się, że… moje dziecko jest za mną stęsknione.
Początek roku był dla nas dość szalony.
Sytuacja w domu zmieniała się u nas dynamicznie i w zasadzie bez większej kontroli kogokolwiek z nas. Aby wyrobić się w czasie – bloga właściwie porzuciliśmy. Filip, który początkowo miał sam jechać na ferie z Lilką – ostatecznie z powodu przymusowej zmiany pracy został w domu. Ja, zanim się obejrzałam – brałam bezpłatny urlop, aby wykorzystać opłaconą wycieczkę. Trochę kręciliśmy nosem na takie zrządzenie losu, ale to było najlepsze, co mogło nam się trafić.
Do czasu wyjazdu w góry, byłam przekonana, że z mężem nie mamy sobie nic do zarzucenia pod względem ilości czasu poświęcanemu dziecku. Rano budzimy ją buziakiem, z uśmiechem odprowadzając do przedszkola. Siedzi tam, do czasu aż wrócimy z pracy, czyli przeważnie do 17.30.
Chwilę rozmawiamy, jak minął dzień. Po pracy gotowanie obiadu, bo Lilka jadła w przedszkolu, ale my jeszcze nie. Wejdę do łazienki, to przypomina mi się, że pranie muszę jeszcze nastawić. I kwiatki podlać, bo gwiazda coś zdycha. Kołdry wywietrzę, herbatę se zrobię, Facebooka przejrzę. Powiem, co mnie w pracy zirytowało, to:
– Lila, leć do pokoju – no, po co ma słuchać. No ale muszę powiedzieć, bo taka wkurzona jestem, a Lilka taka grzeczna zrozumie. Wie, że może przyjść do mnie w każdej chwili z jakimś problemem. Wieczorem czytamy bajki. No taki chyba typowy dzień…
W weekend sobie odbijemy, pobawimy się razem.
Już w podróży było inaczej. Jadąc do Białki Tatrzańskiej, na godzinę drogi od Krakowa – złapała nas mgła połączona ze smogiem. Ciemno było jak za przeproszeniem w dupie. Im bliżej Białki, tym gorzej, musieliśmy zwolnić przez warunki pogodowe. Im wolniej jechaliśmy, tym bardziej trzeba było „zabawiać” Lilkę, aby nie marudziła, że długa droga. Bawiłyśmy się Barbie, grałyśmy w Dobble, oglądałyśmy razem bajki na tablecie, ekscytując się bohaterami. Na wszystko był czas, nigdzie nam się przecież nie spieszyło.
Na miejscu rozpakowaliśmy plecaki i busem pojechałyśmy na sanki. Obie byłyśmy zrelaksowane, nic nie musiałyśmy robić. Jak wyglądał nasz dzień? Spałyśmy do 10, później razem jadłyśmy śniadanie i wspólnie ustalałyśmy (po przedstawieniu przeze mnie propozycji) – co możemy dzisiaj robić. Później – jadłyśmy obiad – w knajpie każdy wybierał, na co miał ochotę, wracałyśmy do hotelu – każdy miał czas wolny. Następnie Lilka miała spotkanie z instruktorem, aby nauczyć się zjeżdżać na nartach i tam spotykaliśmy się z moją mamą, z którą wracaliśmy do hotelu. Po 21 Lilka szła spać.
Nic specjalnie zaplanowanego. Jadłyśmy raz lepiej, raz gorzej, raz taniej, raz drożej. Szłyśmy do fajnych i mniej fajnych miejsc. Za darmo i za opłatą. Dla mnie – typowe wakacje. Mały budżet, rozdzielony na kilka dni do wydania, bez szczypania się przy każdych zakupach.
Lilka, która na co dzień nie daje po sobie niczego poznać – tutaj otworzyła się przede mną na nowo.
Niepytana – nagle zaczęła opowiadać o przedszkolu. Powiedziała, co ją zdziwiło tydzień temu. Opowiedziała, o czym rozmawiała z koleżanką. Czemu za kimś nie przepada. Czemu woli jedną ciocię od innej. Czemu cieszy się, że spędzamy czas razem. Sama! I to w sytuacjach, które wydawały mi się kompletnie nieadekwatne do zwierzeń, o np. zwiedzałyśmy akurat domek do góry nogami.
Naturalne wspólne spędzanie czasu stało się dla niej okazją do opowiedzenia o sobie. Nie musiałam jej podchodami skłaniać, aby wydusiła z siebie trzy zdania. Codziennie przeżywałyśmy wspólne przygody. Raz uciekł nam autobus, innym razem pojechałyśmy za daleko, byłyśmy mega głodne, a rezerwację w restauracji miałyśmy na późniejszą godzinę, więc kupiłyśmy sobie po bananie w czekoladzie na patyku. To była nasza tajemnica przed babcią. O mało co nie wjechałyśmy w kogoś sankami. Wjeżdżałyśmy wyciągiem i prawie zgubiłyśmy buty… No dla dziecka kosmos! Na wakacjach można było sobie pozwolić na więcej i bardziej szalone rzeczy.
Zwierzała mi się z najróżniejszych swoich marzeń, planów czy sekretów – a ja mogłam spojrzeć na nią jeszcze raz, tym razem na luzie, bez żadnych planów i obowiązków z tyłu głowy. Żartowałyśmy, śmiałyśmy się i wymyślałyśmy głupie rzeczy. A wieczorem po przyłożeniu głowy do poduszki, nie chciało nam się nawet opowiadać bajek – tak byłyśmy wykończone.
Po powrocie do domu było nam trochę smutno, ale obie już tęskniłyśmy za „tatą”.
Lilka ewidentnie naładowała zasoby, w których brakowało jej czasu z mamą i zdecydowanie częściej prosi Filipa, aby to on się z nią pobawił i poświęcił jej czas. Ja wróciłam wypoczęta i z innym nastawieniem.
W Warszawie nie było szans, aby prowadzić taki harmonogram jak na feriach, ale kilka drobiazgów sprawiło, że mam więcej czasu dla małej. Wystarczyło, że zaczęłam przygotowywać posiłki rano, na cały dzień – i wpadła nam dodatkowa godzina na zabawę z dzieckiem. Idziemy wtedy na plac zabaw, na hulajnogę, albo po prostu bawimy się w domu, jak pogoda nie pozwala. Podzieliliśmy się z Filipem sprzątaniem i każdy dba po prostu o swój rewir, a nie kto „pierwszy zauważy”. Lilka swój pokój ma posprzątać przed pójściem spać. Jest czysto, każdy jest zadowolony, po 20 mamy czas tylko na wypoczywanie i rozmowę z mężem.
Mały brzdąc uświadomił mnie, że niezależnie od tego – ile pracujemy i ile poświęcamy dziecku uwagi – musimy czasem wyjechać na dłuższy, choćby tygodniowy wyjazd, aby spojrzeć na swoją rodzinę z nowej perspektywy. Weekend nie wystarcza, gdy dzieciom uwagę poświęcają głównie obcy jednak ludzie. Te wyjazdy z rodzicami, zostają później dzieciakom w głowie na całe życie. A przy okazji – zbliżają do siebie jak nic innego.
Dodaj komentarz