W piątek po południu zapadła decyzja – lecę do UK. Szybki zakup biletów, pranie ciuchów i w poniedziałek rano stanąłem u progu lotniska Chopina w Warszawie. Po całkiem sprawnej odprawie znalazłem się w samolocie linii lotniczych LOT. Pierwszy raz leciałem klasą biznes, toteż niektóre rzeczy były inaczej niż zwykle.
Po pierwsze – siedząc na przodzie samolotu, byłem oddzielony od pasażerów z klasy ekonomicznej kotarą. Niby kawałek zwykłej szmatki, a zupełnie inny świat. Po starcie stewardessa podała: napoje, orzeszki i świeżą prasę, a po ustabilizowaniu lotu – śniadanie. Do wyboru miałem: placki ziemniaczane przekładane pomidorami i mozzarellą z listkiem smażonej bazylii albo makaron tagliatelle z łososiem i cukinią. Zdecydowałem się na placki, dodatkowo dostając jeszcze owoce, pieczywo z Nutellą, sałatkę z ciecierzycy i dwie czekoladki Lindt.
W Wielkiej Brytanii wylądowałem prawie godzinę później, niż planowałem. Lotnisko Heathrow jest zachwycająco piękne i wielkie – nijak się ma do tego w Grecji, czy Tunezji. Niestety czas naglił, zatem pobiegłem bezpośrednio na postój dla taksówek, który przerób miał lepszy niż niejedna fabryka. Kierowcy uwijali się, by wrzucić (dosłownie) walizki do samochodu i odwieźć podróżnych jak najszybciej. Czuć było, że znaczenie ma tu ilość przewiezionych pasażerów, a nie kilometry, za które zapłacą. Za chwilę zresztą upewniłem się w tym stwierdzeniu, kiedy trzech taksówkarzy odmówiło mi podwiezienia do podmiejskiego Slough, argumentując to dużą stratą czasu. W końcu, po interwencji porządkowego lotniska – miałem okazję wysłuchać całej rozmowy telefonicznej taksówkarza, żalącego się, że musi jechać taki kawał. Aby przyspieszyć – jechał jak wariat dwoma pasami, ścinając zakręty i lekceważąc sygnalizację świetlną. Jako że w Anglii panuje ruch lewostronny – prawie pocałowałem ziemię po dotarciu na miejsce, a przez całą drogę modliłem się – abyśmy się nie rozbili.
Z żołądkiem wywróconym na drugą stronę, podszedłem do świateł i odruchowo spojrzałem w lewo. Widocznie nie ja jeden mam z tym problem, bo na asfalcie są oznaczenia, które te odruchy korygują:
W samym Slough ciężko znaleźć prawdziwego Brytyjczyka. Tutaj są chyba wszystkie nacje, tylko nie Anglicy. Nawet w hotelu, w którym się zameldowałem, przywitała mnie Polka.
Jakie mam wrażenia po pierwszym dniu?
To, co mnie zaskoczyło najbardziej – życie umiera tu po godzinie 18.00. W zasadzie nie sposób znaleźć otwartego sklepu, a puby i restauracje, jeśli są czynne – to tylko pojedyncze i raczej nie cieszące się większym uznaniem.
Zasięgając opinii o Slough przed wyjazdem – dowiedziałem się, że to najgorsza dziura w Wielkiej Brytanii, a po zmroku lepiej nie wychodzić. W pierwszym dniu – niezupełnie się z tym zgadzam – podczas wieczornej wędrówki trafiłem tylko na jedną ulicę, przy której miałem wątpliwości co do swojej nietykalności. Reszta napotkanych ludzi była przyjaźnie (lub neutralnie) nastawiona. Co chwila słyszałem w swoim kierunku: „sorry guy” albo „what’s up, man!”
Jak są postrzegani Polacy w Anglii?
Cóż… Kiedy wracałem wieczorem do hotelu taksówką – kierowca na wieść, że jestem Polakiem, stwierdził:
– Polish people? Good! I like them! KURWA MAĆ!
Po czym wyszczerzył się do mnie w niepełnym uśmiechu. Nie wiem jaką reklamę robią nasi bracia tutaj… ale raczej nie tego oczekiwałem. Inna sprawa, że kierowcą był Hindus, a rodowity Anglik może mieć o nas bardziej dosadne zdanie.
Dodaj komentarz