Poczułam deja vu, kiedy przekroczyłam próg wynajętego pokoju w Szlachtowej. Chociaż nie mam w zwyczaju odwiedzania tych samych miejsc po kilka razy, tym razem przez brak lepszych perspektyw – złamałam swój wewnętrzny kodeks. Z radością pomachałam mężowi na pożegnanie i wraz z moją mamą i Lilką ruszyłyśmy w góry.
Właśnie mija 3 dzień od naszego przyjazdu i już mogę stwierdzić, że te wakacje są zupełnie inne od poprzednich. Ponad 6-godzinna podróż samochodem upłynęła nam sprawnie i bez jęczenia Lilki. W drodze zajęła się malowaniem kostropatych kotków na tablicy magnetycznej, objadaniem się Flipsami i zabawą figurkami z Lego Duplo.
Co więcej, jako ubezpieczenie – wzięłam ze sobą tablet, na którym miałam nagrane bajki. Na szczęście podróż upłynęła na tyle sprawnie, że elektronika do tej pory spoczywa w torbie od laptopa. W zeszłym roku, z niepokojem odliczałam każdy kolejny kilometr przybliżający nas do tej małej wioski, schowanej za Szczawnicą.
Wakacje w lipcu 2013 – mimo że w towarzystwie niezłego widoku za oknem, potoku Grajcarek tuż przy schodach i rześkiego powietrza – miały wiele minusów. Po tamtym turnusie zaparłam się i z mocą odpowiadałam, że z Lilką więcej na tę wiochę zabitą dechami NIE pojadę.
Źle podeszłam do całej idei podróżowania z dzieckiem, chciałam odpocząć jak to na wakacjach i momentami nie liczyłam się z uczuciami i możliwościami mojego dziecka. Chciałam zdobywać szczyty, a dla Lilki największym wyzwaniem były schody tuż przy naszym tarasie. Łaziłam więc w tę i z powrotem po stopniach i z zaciśniętymi zębami zastanawiałam się, ile razy można wykonywać tę samą czynność. Na dodatek Lila wcale nie była chętna do podróżowania w nosidle, nie zamierzała się zgodzić, aby w ogóle je przymierzyć, a co dopiero zabrać ją w góry.
Kiedy zabrałam ją na wycieczkę rowerową, wystraszyła się tak bardzo, że „drugi raz” zaplanowałam dopiero na początku tego roku. Owszem, było kilka miejsc, w których mogłaby spędzić cały dzień. Wiązały się one jednak raczej z płytkimi strumykami, wjeżdżaniem wyciągami i termami, a nie łażeniem po szczytach i podróżowaniem w wózku. Zupełnie inaczej wyglądała nasza podróż do Grecji, ale morze to zupełnie inna bajka niż góry. Niestety – w zeszłym wcieleniu prawdopodobnie kręciłam z jakimś góralem, który zaszczepił mi miłość do gór i zraził do polskiego morza. Naczytałam się zbyt wiele ochów i achów o podróżowaniu z takim maluchem i tego samego wymagałam od swojego egzemplarza. Na szczęście, przez cały kolejny rok mądrzałam i rozsądnie dzieliłam czas pomiędzy potrzeby moje, a mojej córki.
Zaraz po przyjeździe, prawie dwie godziny spędziłyśmy na wrzucaniu kamyków do rzeki. Na szczęście, schody Liliana opanowała do tego stopnia, że teraz jej nie ciekawiły. Przywitałyśmy się z wszystkimi pieskami w najbliższej okolicy, z wychudzonymi kotami leniwie wygrzewającymi się na słońcu i moja dwulatka poszła spać.
Już następnego dnia odwdzięczyła się tą chwilą wytchnienia, którą zafundowałam jej po wyczerpującej podróży i w zamian – dzielnie pokonała 2/3 drogi na Durbaszkę.
Uśmiałam się z niej jak norka, kiedy opowiadała, że wlazła na „nie-dół”, nie potrafiąc wypowiedzieć słów „na górę”. Z radością wręczyłam jej pierwszą zdobytą odznakę, zakupioną w schronisku.
W ośrodku zaczepiła nas kobieta, która znała chyba wszystkich w odległości kilku kilometrów. Dowiedzieliśmy się więc, kto kogo obgaduje i kto ma tańsze pokoje. Potem ta sama osoba żaliła nam się, że z bolącym biodrem właziła tyle czasu na górę, żeby dowiedzieć się, że w schronisku nie sprzedają piwa.
– To po cholerę ja tu lazłam? – zakończyła przydługi wywód, a my wykorzystując jej przerwę na złapanie oddechu – ruszyliśmy w drogę powrotną.
Kilkanaście metrów niżej zaczepiło nas stado owiec, stanowczo domagając się pieszczot.
Potem Lila padła.
Późnym popołudniem, pojechaliśmy do Szczawnicy, by pojeździć na dryndach (dla tych, co nie kojarzą – takie tam, większe, podwójne rowery). Oczywiście mam wyjątkowe szczęście i w tej dryndzie prowadzonej na spółę ze mną – odpadła kierownica i sflaczało koło. W grupie poważne sytuacje bawią i wywołują potężny atak głupawki więc, zamiast się zmartwić, cieszyliśmy się jak głupi do sera, wywołując popłoch wśród innych użytkowników chodnika.
Jeśli pogoda dopisze – co nie jest wcale takie oczywiste – zostaniemy tu do końca tygodnia. Lilka chłonie wszystko jak gąbka i przeżywa wyjazd, gadając do mnie przez sen. Radość dziecka nad lecącym motylem, rzuconym kamykiem, czy beczeniem owiec jest nie do opisania. Córka cały czas uczy mnie, że najlepsze są rzeczy proste, na które sama nigdy nie zwróciłabym uwagi.
Schronisko pod Durbaszką
ul. Pod Homolami 4, Jaworki
zazdroszczę odwagi, my mieliśmy zaplanowany wyjazd w góry w tym roku ale się nie odważyliśmy i wybraliśmy jednak morze…a tak nam się che…
Planuj ferie zimowe.;) Jeśli nie zależy Ci na samodzielnym wchodzeniu, to jak najbardziej polecam, ale od 1,5-2 lat. Widoki to ostatnie co moją córkę interesowało, w tym roku okrążaliśmy góry głównie na rowerach.
nasza Mała ma 2,5 roku i nie zatrzymuje się nawet przez sen, ponadto jej zasięg jazdy samochodem kończy się na 300 km a do gór z Olsztyna mamy trochę więcej…więc wycieczkę odłożymy chyba na następny rok 🙁
My w góry i nad morze mamy po 400 km, więc podejrzewam co czujesz na ostatnich odcinkach trasy. 😉 Dojazdy to faktycznie duży minus jazdy po Polsce.