– Aby zobaczyć łódki, należy zapłacić – znudzonym głosem powitał nas młody chłopak. Rozejrzałam się niepewnie, bo nie wiedziałam, za co konkretnie mam zapłacić, ale posłusznie sięgnęłam ręką do torebki, próbując wymacać mój portfel. Łatwe to nie było, bo zazwyczaj kupuję największe torby w sklepie, po czym ładuję do nich wszystkie „przydasie”.
– Chyba żartujesz! – syknął na mnie mąż – Chcesz zapłacić za wejście do tego czegoś, ponad dychę?!
– No, ale… obiecałam Lilce, że zobaczy żaglówki – westchnęłam i schowałam gotówkę do tylnej kieszeni. Miał rację – wejście do portu nie zapraszało do środka, a kilka średnio reprezentacyjnych łódek widzianych w oddali, nie wydawało się warte tych kilku złotych.
– Oj, przestań. Pojedziemy kawałek dalej, tam za darmo sobie popatrzy. Nie, Lila? – uśmiechnął się do małej, a ona odpowiedziała mu uśmiechem, cicho szepcząc „tak”. Uwielbiała wycieczki i z otwartym umysłem jechała do każdego miejsca, do którego ją zabraliśmy.
– Do domu nie – dopowiedziała, pakując się na tylną kanapę samochodu.
Podobno prawidłowa nazwa Zalewu Zegrzyńskiego to Jezioro Zegrzyńskie, ale nie znam nikogo, kto by tak mówił
Ten sztuczny zbiornik zlokalizowany zaraz za Warszawą – jest bardzo chętnie odwiedzany przez tłumy ludzi. Czemu? Nie wiem – miałam rodzinę na pomorzu, więc ten kierunek rzadko obieraliśmy. Pewnie odpowiedź jak zwykle jest banalna – bliska odległość od dużego miasta, zalew firmowany jako „prawie Mazury” i pokusa rekreacji w pobliżu wody.
Zatrzymaliśmy się w porcie Pilawa i dłuższą chwilę czekaliśmy w kolejce do parkingu, przy którym kiedyś było mini zoo. Było – to bardzo trafne słowo, ponieważ teraz, zamiast klatek ze zwierzętami – przywitała nas kartka na drzewie: „uwaga szerszenie!” Lilka niepewnie rozejrzała się po okolicy. No, tak – stojąc w korku, głupio obiecaliśmy jej, że zobaczy zwierzaczki…
Na szczęście w oddali, dojrzeliśmy obiecany port
Na hasło: „łódki!” – moja niesforna dziewczynka, radośnie pobiegła w ich kierunku. Zatrzymała się na zniszczonym pomoście i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że zamiast na jachty, gapi się na… rybie zwłoki, leżące na brzegu.
-Oj, ble – powiedziała przejęta i palcem wskazała na padlinę. – O, tu też ma! – zadowolona znalazła inną rybę w stanie spoczynku.
Nie tylko ryby tu zresztą leżały, bo inne śmieci swobodnie latały sobie na niewielkim wietrze. Dookoła żadnego kosza, za to turystów w pobliskiej knajpie na pęczki. Wiatr powiał w naszym kierunku, i powietrze stało się jakby gęstsze. Zapach rozkładającej się ryby, frytury i śmierdzącej wody w kolorze ścieku sprawiły, że cyknęliśmy kilka zdjęć i przeszliśmy dalej. Ochota na smażoną rybę przeszła, jak ręką odjął.
Zrezygnowani, wróciliśmy do samochodu
Rozczarowanie zaczęło brać górę nad relaksem i choć normalnie nie biorę pod uwagę korków i czasu, jaki trzeba poświęcić na dojechanie na miejsce – tym razem było inaczej, bo nie mieliśmy alternatywy.
– Może podjedziemy na plażę? – Filip próbował ratować sytuację, a ja jakoś zbyt optymistycznie mu przytaknęłam.
– 25 zł za wjazd samochodem – uśmiechnął się ochroniarz, pilnujący szlabanu przy wjeździe na Promenadę. Filip nie odwzajemnił uśmiechu, kiedy wyciągał gotówkę i wjeżdżał na parking.
Lilka wzięła plastikowe zabawki i radośnie bawiła się szarym piaskiem, miejscami uzupełnianym niedopałkami papierosów. Sami rozłożyliśmy się na kocu i patrząc na gnające motorówki i ślady biwakowania innych wczasowiczów – prawie jednocześnie zaproponowaliśmy Lilce powrót do „prawdziwej” piaskownicy. Zdziwiło nas, że bez słowa schowała wiaderko, łopatkę i grabki.
– Tu jest ble. Pa, pa – pomachała Jezioru Zegrzyńskiemu, a ja w duchu ucieszyłam się, że nie powiedziała „do widzenia”. Na pewno prędko tu nie wrócę.
Podpis pod zdjęciem nie mógł być lepszy 😀 Woda śmierdzi, plaże brudne, bary drogie, ludzi nie wiedzieć czemu pełno, dojazd zakorkowany.. Byłem dzisiaj po raz pierwszy i drugiego razu nie będzie. Przynajmniej nie w celu posiedzenia na plaży.