Uwielbiam spontaniczne akcje i ludzi pełnej pozytywnej energii. W sumie sam nie wiem, co zobaczyłem jako pierwsze w zapowiedzi biegu o pysznej nazwie Pączek Run – medal czy blogera, który stał za całym pomysłem. Oto bloger Runoholic wpadł na pomysł, by z okazji Tłustego Czwartku, pobiec po pączki do piekarni Montag w parku nieopodal łódzkiego ZOO. Spontaniczna akcja, w której miało wziąć udział maksymalnie 50 osób, w całkowicie nieformalnym stylu – szybko przerodziła się w ogromny, zorganizowany bieg na 250 osób!
Mało? Słuchaj dalej!
Sam byłem zszokowany, bo w dniu, gdy wystartowały zapisy… chętnych było prawie 3000 osób! Trzy_tysiące_osób! Jak to skomentowała moja koleżanka:
-Dobrze zrozumiałam? Biegniecie 5 kilometrów, żeby później wpierdzielić pączka?
Pomysł jednak okazał się na tyle genialny, że pula dostępnych miejsc wyczerpała się w niecałe trzy minuty! To, co było dla mnie największym zmartwieniem to fakt, że nie załapałem się na nią. Szczęście uśmiechnęło się do mnie dopiero przy drugiej próbie i w sumie radość podwójna, bo uświadomiłem sobie, że to mój pierwszy wyjazdowy bieg poza Mazowszem.
Podstawa to odpowiednie przygotowanie.
W Łodzi byliśmy już kilkakrotnie. Raz nawet zachwycaliśmy się Piotrkowską a dogodne połączenie na linii Warszawa-Łódź tylko zachęca do częstszych takich podróży. Jako że dojechaliśmy na godzinę 9 (bieg zaczynał się o 11) lukę czasową postanowiliśmy wypełnić – zwiedzając Palmiarnię. O niej opowiem innym razem, ale fajnie było tam wpaść. Na miejscu dosłownie upiłem się świeżym i czystym powietrzem – co uznałem, że bardzo przyda się podczas nadchodzącego wysiłku.
Kiedy po zwiedzaniu cofnęliśmy się pod łódzkie ZOO, zorientowałem się – jak bardzo przestrzeliłem ze strojem do biegania. Cóż, nigdy nie ufaj prognozie pogody. Na miejscu było 0,5 stopnia Celsjusza, a ja wziąłem sobie króciutkie spodenki do biegania, co wyglądało dość komicznie wśród ludzi ubranych w legginsy lub bluzy z długim rękawem. Dość powiedzieć, że dla rozgrzewki musiałem troszkę pobiegać i miałem wrażenie, że spowodowało to wymianę całego zmagazynowanego, świeżego powietrza w płucach. Ewentualnie oznaczało totalny brak kondycji.
W końcu ktoś, kto mnie rozumie
Gdy stawałem na linii startu, uświadomiłem sobie, że jestem w grupie osób, które mnie rozumieją. Biegam, żeby jeść! Jem, żeby biegać! To maksyma biegu, która jak żadna inna oddaje moją filozofię życia i jest tak szczera, jak tylko potrafi być. Jeszcze zanim ruszyliśmy, przypomniałem sobie nasz rajd po warszawskich cukierniach, ilości zjedzonych ciastek i pączków w ostatnim tygodniu. Ba! Nawet idąc na bieg, dojadałem po drodze paczkę słomek ptysiowych. Zdecydowanie, żarcie to część mojego życia. Nawet Dominik, czyli wspominany Runoholic, na przywitanie – rzucił hasło:
-Co w naszym życiu najbardziej kochamy? Węglowodany!
Jak tu nie kochać tego człowieka? 😀
Chwilę później dotarło do mnie, jak dawno nie biegałem. W sumie, gdy spojrzałem uczciwie na swoje dokonania z ostatnich miesięcy, to musiałem przyznać, że nie biegałem w ogóle. Koszulka biegowa jakby bardziej opięta na klacie (no dobra, brzuchu), spodnie na tyłku jakby groziły rozerwaniem… Zresztą, wystarczy spojrzeć na zdjęcia, by mieć problem z rozróżnieniem kto jest bardziej tłusty – ja czy pączek, którego otrzymałem w nagrodę.
Było tłusto!
Cała ogromna grupa ludzi, która wystartowała razem ze mną, tak naprawdę przyszła tutaj doskonale się bawić. Nie o czasy tutaj chodziło (całe szczęście!) a o radość z biegania. Nikt zatem wspomnianego czasu nie mierzył, ludzie przychodzili przebrani w co najmniej dziwne stroje, a i była akcja zbierania psiej karmy dla schroniska. Do przebycia było równe 5 kilometrów, podczas których każdy biegł swoim tempem i nie musiał się rozpaczliwie oglądać na boki i ścigać się z innymi.
Chociaż nie ukrywam, gdy byłem tak na 100-200 m przed metą i widziałem, że biegnący obok kolega ledwo przebiera nogami (i sprawiał wrażenie, jakby ta radość go już opuściła), to nie mogłem się powstrzymać przed małym żartem. Dobiegłem do niego, klepnąłem w ramie krzycząc: Berek! – i zacząłem uciekać. Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy wystrzelił niczym nabój z karabinu i tyle go widziałem. Trochę obciach.
Na mecie… oczywiście pączek!
Czy kogoś to dziwi? Nie zdziwiłbym się, gdyby część przyszła specjalnie dla niego. Nie ma chyba lepszej nagrody dla spalonych kalorii niż ich natychmiastowe uzupełnienie, prawda? No i najsłodszy medal, jaki do tej pory trafił do mojej kolekcji. Spójrz zresztą – cudeńko i mistrzowskie wykonanie.
Cały ten bieg tak naprawdę przypomniał mi, czemu w ogóle włożyłem buty biegowe i zacząłem wychodzić z domu. Podczas biegania dostaję ogromną dawkę endorfin powodującą u mnie mega radość i motywację na wiele dni. Zdrowie jest tutaj raczej skutkiem ubocznym, a nie celem w samym sobie. Gdy zatem połknąłem swoją „nagrodę” – uznałem, że wracam do regularnego biegania dwa, trzy razy w tygodniu. I wiesz co? Już nie mogę się doczekać poniedziałku!
Pączek Run to wspaniała inicjatywa. To przykład jak spontaniczne i wesołe pomysły przeradzają się w naprawdę śmieszne i fajne akcje. To bieg, który bawi samym faktem, że bierze się w nim udział.
Dodaj komentarz