Każdy ma jakąś swoją listę marzeń. To truizm, ale taka prawda. Jedni chcą przeżyć coś ekstra, inni chcą zobaczyć coś niewyobrażalnego, a kolejni realizują checklistę życia – dom, dziecko, stabilizacja. Każda z tych list jest wspaniała i każdemu życzę jej realizacji!
My z Klaudyną takich list mamy kilka
Zgodnie z powiedzonkiem – po co się rozdrabniać! 😉 Jedna z nich to właśnie taka typowa lista życiowa, którą udaje nam się konsekwentnie realizować. Małżeństwo, dom, dziecko, działka, domek na działce, samorozwój itp. Druga zawiera nasze cele podróżnicze: Polska, potem Europa, a na końcu reszta świata. I w tej liście, można by rzec – uczestniczysz na bieżąco – widząc, jak ją realizujemy. Trzecia to przeżycia bardziej (i trochę mniej) ekstremalne: lot balonem, lot motoparalotnią, skok na bungee, skok ze spadochronem i wiele, wiele innych.
Kiedy zgłosiła się do nas Pani Kinga z propozycją współpracy, z firmy Prezentmarzeń.com – mogliśmy wybrać dowolną aktywność z ich strony internetowej. Właściwie od razu nasz wzrok powędrował do lotu motoparalotnią. Skok na bungee, czy skok ze spadochronem wydał nam się jeszcze na razie zbyt wysoką poprzeczką. Kilka dni później do naszych drzwi zapukał kurier z metalowym pudełkiem, gdzie w środku schludnie spakowany był kupon. To fajna opcja na prezent i myślę, że jeśli obdarowany kojarzy firmę, to adrenalinę przy jego otwieraniu i świecące oczy będzie miał od razu, będąc ciekawym, co dla niego przygotowałeś.
Gdy tylko obejrzeliśmy voucher, od razu przystąpiliśmy do jego realizacji. Nie mogliśmy się doczekać! Na niektóre przygody, tak jak nasza, trzeba odpowiednio długo poczekać. Spa, kolacja w ciemności, czy atrakcje w obiektach zamkniętych są realizowane raczej od ręki. W przypadku motoparalotni najważniejsze są przede wszystkim warunki pogodowe. Wiatr nie może być za silny i co chyba oczywiste – nie może padać deszcz, o poważniejszych zmianach pogodowych nie wspominając. Nam zeszło się blisko miesiąc, a i tak do ostatniej chwili baliśmy się, że lot zostanie odwołany. Jeszcze w dniu lotu prognozy wskazywały, że po południu będzie burza. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i punktualnie o 18:40 ustawiliśmy się w kolejce na „Lotnisku Wilanów”, czyli miejscu, z którego startują właśnie warszawskie motoparalotnie.
Lot Motoparalotnią w Wilanowie
Było strasznie!
Dobra żartuje. Wcale nie było! Tak naprawdę zarówno Klaudyna, jak i ja w ogóle się nie baliśmy, do momentu, kiedy nie wsiedliśmy do mikrusiego pseudo rowerka, który przy kawałku szmatki miał nas wywieźć, gdzieś w przestworza.
Niby było łatwiej, bo przecież lot balonem miał nas do tego przygotować, ale umówmy się – wielki, ciężki kosz jednak wygląda solidniej niż jakiś rowerek podczepiony pod spadochron. Wszystko to z cienkich rurek i ogromnym (i głośnym!) silnikiem na plecach nie dodawało otuchy. Na wszelki wypadek dostaje się jednak kask z komunikatorem w środku, by móc porozumiewać się z pilotem. Jestem przekonany, że w razie problemów, ten kask cię uratuje.
Chwilę przed lotem
Czekając na swoją kolej, podpisaliśmy odpowiednie oświadczenia, a w oddali widzieliśmy pilotów, którzy powoli, acz metodycznie rozkładali spadochrony i układali dokładnie linki ciągnące się od nich, by żadna nie była splątana. Do startu podrywali się także paralotniarze, którzy musieli wziąć porządny rozbieg, by w ogóle wznieść się w górę. Podobno przy słabym wietrze muszą osiągnąć prędkość około 35 km/h. Szacunek. Cieszyłem się, że nie muszę tego robić. 😉
Im dłużej spoglądaliśmy na kolejnych żądnych wrażeń, tym bardziej stresowaliśmy się swoim lotem. Na szczęście trafiliśmy na sympatycznego pilota – Przemka, który sprawnie i szybko potrafił rozładować emocje. Wbrew pozorom kupując lot w tandemie – nie lecisz ze swoim towarzyszem, a właśnie z pilotem. Druga osoba leci z innym pilotem, albo czeka, aż ty wylądujesz, by lecieć z tym samym. Gdy nadeszła odpowiednia chwila – zostałem posadzony na fotelu dla pasażera (z przodu) i przypięty trzema pasami. Dostałem też polecenie, by podczas startu trzymać się wsporników po obu stronach, by mieć większy komfort.
Start!
Startu i lądowania obawiałam się najbardziej. Ot, ta krucha z pozoru konstrukcja musi się rozpędzić po polu i w ostatniej chwili wznieść się w górę, żeby nie wpaść w krzaki. W praktyce jak tylko pilot dodał gazu, praktycznie 10 sekund później znaleźliśmy się w powietrzu, a mnie przeszyło charakterystyczne uczucie ucisku, jak podczas startu normalnym samolotem. Wygląda to mniej więcej tak:
Ruszasz, na chwilę zatrzymujesz się przez podnoszący się spadochron, pędzisz dalej i leeeecisz!
Lot motoparalotnią nad Wilanowem
Startowaliśmy z lotniska na Wilanowie. Sam lot trwa piętnaście minut i chyba to wystarczająco jak na pierwszy raz. Widoki są zjawiskowe. Lot balonem wydawał się spokojny, wręcz monotonny – tymczasem przy motoparalotni jest zupełnie inaczej. Przed oczami masz w zasadzie tylko swoje własne nogi oraz ziemię, która przesuwa się dokładnie przed i pod tobą. Można kierować ten latający pojazd, w którym tylko kierunku chcesz. To robi ogromne wrażenie!
Czasem pilot chce ci zrobić dodatkową frajdę i zabuja całym tym osprzętem na boki – sprawiając, że wszystko z żołądka podchodzi ci do gardła, a samemu czujesz się jak na jakiejś karuzeli, albo rollercoasterze. Klaudyna poddała się temu bez problemu, ale ja trochę stchórzyłem i poprosiłem o spokojniejszy lot.
To jednocześnie niesamowite, jak szybko wzbijasz się na poziom kilkuset metrów i widzisz ogromne połacie terenu jak na dłoni. Jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się na latanie (czymkolwiek) – wybieraj raczej mocno zagospodarowane tereny albo takie, które wiadomo, że od góry będą wyglądały zjawiskowo. Przy locie balonem, kierowaliśmy się ku polom i lasom i krajobrazy z tej perspektywy nie powalały. Lot motoparalotnią nad Wilanowem był znacznie ciekawszy – widzieliśmy budowę Mostu Południowego, Wisłę i mnóstwo małych domków, które wyglądały z góry jak diorama. Podobno najpiękniej jest latać wczesnym rankiem, kiedy wznosisz się ponad chmurami, a wszystko jest osnute mgłą. Jednak my lataliśmy po 19 i też było przecudnie!
Podczas takiego lotu możesz swobodnie rozmawiać z pilotem, chociaż jest to co najmniej dziwne uczucie. Słyszysz jego, słyszysz ryk silnika (który dominuje mimo wyciszających słuchawek), a jedyne czego nie słyszysz to własnego głosu, bo wycisza go kask.
To niezbyt komfortowy stan, który sprawiał, że w pierwszych chwilach nie mogłem skupić myśli i nie miałem pewności, czy mówię spokojnie, czy krzyczę oraz – co chyba najgorsze – czy to, co mówię ma w ogóle sens. Gdy lot miał się zakończyć — poczułem odrobinę stresu, na myśl o zbliżającym się lądowaniu. O ile start jeszcze potrafiłem sobie wyobrazić, tak lądowanie wyobrażałem sobie jako rąbnięcie w ziemię i zbieranie resztek mojego ciała z pola. I tutaj znowu było zupełnie inaczej. Przemek wylądował tak sprawnie, że nawet ciężko było wyczuć moment zetknięcia kół z ziemią. Dosłownie po „pocałowaniu” kołami ziemi – zatrzymaliśmy się. Wysiadając, cały czas czułem się trochę sztywny. Szczególnie na ramionach. Chociaż to trudne do opisania, bo mój mózg zalała fala euforii – tak ciało było napięte od trzymania się wsporników i z emocji. Chwilę potrzebowałem na jego rozluźnienie.
Pokonywanie własnych słabości
Gdy byliśmy w górze, próbowałem zrobić zdjęcia do niniejszego artykułu, co wbrew pozorom okazało się szalenie trudne. Cały czas bałem się, że telefon wypadnie mi z rąk i jeśli nawet spadnie na ziemię i się potłucze – to przy okazji zrobi komuś krzywdę. Ach, gdzie te telefony z lat 90. które miały specjalne miejsce na smyczkę? Udało mi się zatem nakręcić raptem kilkunastosekundowy filmik, który – no cóż – i tak nie był najlepszej jakości. Zdecydowanie wolałem jednak trzymać się tych wsporników. Dawały mi jakieś takie poczucie bezpieczeństwa.
Na szczęście dzięki Klaudynie, mamy jakiekolwiek zdjęcia. Ona podeszła do tego bardziej na chłodno i po chwilowym „boję się, to chyba nie był najlepszy pomysł!”, po starcie już cykała zdjęcia. Najlepiej zastosować tu większe szybkości migawki, bo będąc w środku motolotni, nie wiesz, że aż tak bardzo trzęsie.
Ja skupiłem się na sympatycznej pogawędce z pilotem. Okazuje się, że dla wielu taki lot ma działanie terapeutyczne. Niektórzy wrzeszczą cały lot, bo mają lęk wysokości, a inni z kolei potrafią kupić przelot 2-godzinny i prosić o ciszę. Odnajdują w tym swój sens życia – dosłownie ładując baterie na długi okres. I tak – Przemek przyznał, że zdecydowana część klientów przychodzi raz, po czym nigdy więcej nie wraca. Ma jednak spore grono stałych klientów, którzy traktują to jako formę oczyszczenia i relaksu.
Jestem w stanie w to uwierzyć, bo będąc tam na wysokości, można zakochać się w tych widokach. Majaczące poniżej domy, ludzie, czy poruszające się auta – przypominają dokładniejszą makietę modelarską niż rzeczywisty świat. Perspektywa jest znacznie ciekawsza niż ta z lądu. Tutaj człowiek jest naprawdę mały, a brak czegokolwiek co przesłania widok – tylko potęguje to wrażenie!
Ile fajnych rzeczy byśmy w życiu nie spróbowali tylko przez strach, który mija zaraz po starcie?
To niesamowite, jak oczyszczające jest to przeżycie. Nie wiem, czy to wynika z tego, że właśnie otrzymałem większą dawkę adrenaliny; przez to, że miałem mniejsze poczucie bezpieczeństwa, czy ze względu na widoki i dynamiczność przeżycia. Na pewno było to w pewien sposób ekscytujące i uśmiech z twarzy nie schodził mi jeszcze przez kilka godzin po lądowaniu. Jeśli się martwisz, że nie dasz rady – wiedz, że każdy tam na dole trochę cię cykał i bąkał coś o lęku wysokości. Każdy też wychodził z uśmiechem od ucha do ucha. Jeśli zatem potrzebujesz jakiegoś środka do odstresowania, polecam ci podobne loty widokowe – zagwarantują ci niesamowite przeżycia, oczyszczą umysł, a na końcu poczujesz błogi relaks.
Wpis powstał we współpracy z Prezentmarzeń.
Dodaj komentarz