Gdy byłem małym chłopcem – ulubioną „męską”, podwórkową zabawą była wojna. Każdy mały komandos wyruszał na poszukiwania odpowiedniego patyka, który miał symulować karabin, albo jak co poniektórzy – przynosił po prostu plastikową replikę broni. Później do użytku weszła „broń masowej zagłady”, która strzelała strzałkami lub kapiszonami. Posiadając taki sprzęt, czułeś się jak władca, bo każdy chciał być w twojej drużynie. Wraz z rozwojem techniki – zabawy przeniosły się do sieci. Nie zliczę – ile setek godzin spędziłem, grając w różne gry, gdzie moim głównym orężem była broń palna.
Mimo że nadal czasem w coś zagram (FarCry, Battlefield, Call of Duty) – z wewnętrznym oporem szedłem do KillHouse. Zostałem tam zaproszony przez starego znajomego, który postanowił obchodzić urodziny w nietypowy sposób. Nie oszukujmy się jednak – trochę się rozleniwiłem i niezbyt chciało mi się biegać z plastikowym karabinkiem, w dresie (aby nie upierdzielić ubrań) i „strzelać” do ludzi. No takie trochę absurdalne mi się to wydawało, ale kolega zapraszał, to nie wypadało olać.
Airsoft – o co kaman?
Szczerze mówiąc – do czasu wizyty w hali, nie za bardzo miałem pojęcie, z czym będę miał do czynienia. Wyobrażałem sobie, że to jakaś odmiana paintballa, tylko że zamiast farby będę miał plastikowe naboje. W sumie… dużo się nie pomyliłem. Obie gry mają dla laika podobne zasady, a podstawowym celem jest trafienie w przeciwnika. Przy airsoft obowiązuje kodeks honorowy, bo jeśli nie masz siniaka od kulki – to nawet nie widać, że dostałeś, w przeciwieństwie do paintballa, gdzie od razu zdradza cię ślad po farbie.
Realizm zarówno broni, jak i umundurowania uczestników – bardzo mnie zaskoczył. Ludzie mieli na sobie gogle, maski, hełmy, a nawet specjalistyczne zegarki. Pełne umundurowanie łącznie z wojskowymi butami, którego spokojnie pozazdrościłby niejeden komandos w polskiej armii.
Po chwili mi także przydzielono replikę broni G36C, a następnie podzielono nas na dwa 22-osobowe zespoły. W tym scenariuszu mieliśmy za zadanie zdobyć budynek znajdujący się na środku hali i wciągnąć na niego swoją flagę.
Bezpieczeństwo w Killhouse
Na początku zabawy czekało nas krótkie, intensywne szkolenie z BHP. Broń, mimo że na kulki – potrafi wyrządzić krzywdę. Maski i okulary są bezwzględnym warunkiem udziału w grze. Zdarzało się, że organizator przerwał rozgrywkę „tylko” z tego powodu, że na kamerach dojrzał, że ktoś je na chwilę ściągnął z twarzy, albo strzelił do przeciwnika z odległości bliższej niż 50 cm. Na wszelki wypadek organizatorzy dbają o ubezpieczenie każdego uczestnika. Nic dziwnego – ponoć zdarzało się, że ktoś za bardzo się wczuwał i np. postanowił wypaść przez okno na… pierwszym piętrze.
Gra
Killhouse to wielkopowierzchniowa hala, w której znajdują się zabudowania stylizowane na miasto. Panuje tam wystrój w stylu postnuklearnego. Siedem dwupiętrowych budynków połączono ze sobą mostkami, za zasłony służą wraki samochodów, beczki, palety, a wszystko to skąpane jest w przyciemnionym świetle. Wszystko po to, by realizm bitwy był jak najbliższy prawdy.
O ile przez chwilę, nie za bardzo wiedziałem, co się dzieje, co rusz z każdej strony dostając kolejne strzały (okropnie boli!), tak instynkt przetrwania w końcu wziął górę. Prześlizgiwałem się pod ostrzałem zgodnie z zasadą: jeśli widzisz wroga – on widzi cię. Bogatszy o kilka siniaków – zrozumiałem, dlaczego warto wypożyczyć chroniący przed urazami strój i dość szybko dostałem potężnego kopa od adrenaliny. Wciągnąłem się w zabawę, starając się robić wszystko, abym dla swojego zespołu był nie tylko przydatny, ale przede wszystkim „żywy”.
Pod koniec naszej sesji – organizatorzy dość mocno zmodyfikowali scenariusz. Dalej byliśmy podzieleni na dwa zespoły, ale jeden znajdował się na piętrze, a drugi miał za zadanie to piętro odbić. Różnica była taka, że nie można było się „odrodzić”. Jeśli zatem zginąłeś – kończyłeś swoją grę.
To ciekawe doświadczenie, ale nie spodoba się każdemu
Airsoftu każdy powinien spróbować, ale nie każdemu się ta zabawa spodoba. To trzeba czuć – skradanie się, bieganie, czołganie się, wykonywanie poleceń dowódcy, frustracja i adrenalina mieszające się ze sobą. Niektórzy biorą ten sport zbyt dosłownie, jakby na hali faktycznie toczyła się wojna. Zdarzało się, że ktoś ewidentnie dostał (i to nie raz), ale nie miał jaj, aby się przyznać, co psuło zabawę. Albo niektórzy zapominają się i radośni, że pojawiłeś się na linii ich strzału – celują do ciebie z odległości metra, dopiero po chwili orientując się, że nie powinni strzelać tylko krzyknąć. A to serio potrafi boleć.
Z drugiej strony jest to ciekawy, uczący gry zespołowej sport, wyzwalający spore pokłady adrenaliny. Nie jest to zabawa, za którą chciałbym biegać w każdy weekend, ale nie zobowiązujący wypad raz na pół roku w towarzystwie kumpli? Kto wie!
Edit: Killhuse zmienił lokalizację z Wojnickiej, w związku z czym… musi się zbudować od nowa. Na ten moment rozgrywki ASG są niedostępne, ale Paintball, Laser Tag i Nerf są możliwe po wcześniejszej rezerwacji.
KillHouse
ul. Trakt Lubelski 158, Warszawa
www.killhouse.pl
Dodaj komentarz