Zupełnie nie wiem – jak to się stało, że dostałem bzika na punkcie biegania. Tak, tak. Raz robiłem przymiarkę, bodajże w 2014 roku, ale tak szybko pękłem w swoim postanowieniu trenowania, że nie dotarłem nawet do granicy 5 km. Szkoda pisać.
Aż nastała wiosna 2017. Podczas gdy na dworze robiło się coraz cieplej, z przerażeniem odkryłem, że mój bojler (w sensie bęben, znaczy brzuch) się zapowietrzył. Wypadało coś z tym zrobić, a że jeść lubię, to nie zamierzałem z tego dobra rezygnować. Nie bardzo widziałem się w jakichś sportach, ale chodzić na dwóch nogach jednak większość potrafi, więc kierunek wydał mi się oczywisty.
Zacząłem biegać. Trochę.
Znaczy – biegałem, jak mi się chciało. I akurat nie padało. I nie było zimno. I nie miałem innych, lepszych zajęć. Po jakimś czasie zacząłem rozumieć tych wszystkich dziwnych typków kręcących się po osiedlu w legginsach ze słuchawkami w uszach. Jest w tym coś uspokajającego i relaksującego. O ile nie wyobrażałem sobie siebie wyciskającego kolejne ciężary, tak wieczorny bieg brzegiem lasu – skutecznie mnie wyciszał po całym dniu.
W międzyczasie w firmie, w której pracuję – namówiono mnie na wzięcie udziału w Business Run. Atmosfera imprezy była fajna – to wtedy zdecydowałem się ćwiczyć więcej i częściej biegać. Opowiem wam dlaczego (bo to, że dużo znajomych osób mnie wyprzedzało, było tylko jednym z argumentów 😉 )
29. Bieg Niepodległości.
Tak trafiłem na dzisiejszą imprezę. Przyznaję – odczuwałem pewien stres, bo tak dużych dystansów jeszcze nie robiłem. Trochę obciach, ale moja „życiówka” to 8 km. Stojąc na linii startu, pomyślałem jednak „machnę te 8, a pozostałe 2 jakoś wykombinuję”. Nie siliłem się na jakiś specjalny rezultat i chociaż wrodzona ambicja chciała więcej, pokornie ustawiłem się w strefie VI, czyli z czasami życiowymi powyżej 60 minut na 10 km.
To, za co właśnie lubię biegi – to atmosfera, jaką czuje się od startu, aż po moment przekroczenia mety. Jest w tym jakaś solidarność – czujesz wsparcie innych, a jednocześnie można się pośmiać z własnych słabości. Nie wierzysz?
– O jezu! O matko! O jezusicku! – stękała kobieta, biegnąca za mną na drugim kilometrze. Kiedy zaniepokojeni spytaliśmy wraz z innymi uczestnikami maratonu, czy wszystko ok i czy kobieta nie potrzebuje pomocy, ta zwyczajnie dodała:
– Wszystko w porządku. Po prostu tak teraz żałuję, że nie urodziłam się szczupła!
Rzeczywiście, do chudzinek nie należała.
Takich historii miałbym dużo, jedynie z tego jednego biegu. Ludzie dopingują (i zacząłem w końcu rozumieć sens dopingu. On naprawdę pomaga biec dalej!), zatrzymują się na chwilę, by przebiegającym przybić piątkę, wszyscy sobie robią zdjęcia i cieszą się, że w ogóle dotarli do mety.
Nawet policja, która pilnowała ruchu, potrafiła na chwilę przystanąć i dopingować:
– No dalej, dalej! Przed wami ostatnia prosta… a potem jeszcze dalej! – i śmiali się wesoło, stojąc na wysokości piątego kilometra.
Bieg Niepodległości pod kątem logistycznym był przygotowany bardzo dobrze.
Wydzielona od ruchu samochodowego, dziesięciokilometrowa trasa zapewniała jednak biegaczom (i mi) – dwie dodatkowe atrakcje, w postaci wielkich wiaduktów na wysokości Dworca Centralnego. O ile wbiegnięcie pod górę nie było większym problemem na czwartym kilometrze, to jednak wracając i pokonując ten sam odcinek na siódmym kilometrze – bardziej się po nim czołgałem, niż wbiegałem.
Za to ten trud wynagradzał widok. Z mostu było widać biało-czerwoną „flagę” utworzoną z naszych koszulek. Napawało to dumą i sprawiło, że dostałem drugiej energii. Do boju zagrzewał zabawny prowadzący, który mówił do nas ze sceny. Potrafił rozbawić jeszcze na linii startu, kiedy czekaliśmy na swój bieg od blisko 40 minut. 😉
Podobny doping czekał na nas po dokładnie przeciwnej stronie – przy punkcie z wodą i toaletami, które chętnie były odwiedzane zarówno przez kibiców, jak i biegaczy.
fajna sprawa, brawo ty
https://skucinska-blog.blogspot.com/
Dziękuję!