Wstaliśmy o 3 i jadąc prawie 2 godziny w kierunku Łukowa, z nadzieją wypatrywaliśmy słońca, mając na uwadze, że nasza podróż może stać się bezsensowna. Pan Wojtek, czyli nasz instruktor – czekał już na miejscu. Napełnił helem mały balonik, który poleciał sobie na północ.
No tak – przypomniało nam się – żadnej sterowności. Lecimy tam, gdzie nas poniesie.
Nie dane było nam leniwe przeciąganie się i ukradkowe ziewanie – instruktor zagonił nas do roboty przy „montowaniu” balonu. Razem z resztą ekipy, z trudem wyciągnęliśmy więc kosz z przyczepki, przecierając oczy ze zdumienia.
– To, to takie tyci jest? – zapytaliśmy ze zdziwieniem, spoglądając w stronę kosza. Spodziewaliśmy się… w sumie nie wiem czego. Patrząc na lecące w górze balony, zawsze wydawało nam się, iż jest tam przestrzeń. Tymczasem w naszym koszu z ledwością mieściły się cztery osoby.
Po zamontowaniu wszelkich butli, gaśnicy, torby „na wszelki wypadek” i ochraniaczy wewnątrz kosza – zaczęło się pompowanie powłoki.
– To będzie trwało wieki! – szepnęłam do Filipa, porównując rozmiary naszego balonu, z balonem konkurencji. Był dwukrotnie większy.
Pan Wojtek wyjął jednak z samochodu coś na kształt wielkiego wiatraka i w ciągu kilku minut napompował powłokę, poprawiając całą operację wtłoczeniem do niej rozgrzanego gazu.
Kiedy balon zaczął wykazywać chęć oderwania się od Matki Ziemi – wskoczyliśmy do środka. Nasz środek transportu sunął chwilę po trawie, zanim wzbił się do góry.
Niesamowite, niepowtarzalne uczucie.
Psszzzzzt! Pszzzzzzzyt!
Przejmujący dźwięk wtłaczanego, gorącego gazu towarzyszył nam przez cały lot balonem, przez co ani trochę nie było nam chłodno (za to trochę głośno) mimo wczesnej pory.
Po kilku minutach lotu, obfoceniu wszystkiego wokół – zaczęliśmy się… nudzić. Panorama ładna, ale też nie najciekawsza – las, las, las.
Postanowiliśmy umilić sobie lot „strasznymi” opowieściami, ale instruktor niezbyt chętnie podszedł do naszej euforii, zgaszając nas krótko, że nie chce wywołać wilka z lasu. Po krótkiej namowie opowiedział nam jak kiedyś przez przypadek – zagapił się i „nacisnął” wtłaczanie gorącego powietrza, do nachylonego od wiatru balonu. Lądował z dziurą wielkości ciężarówki. Od tej chwili, łapaliśmy się na tym, że często zerkamy w górę.
Pan Wojtek jednak miał jeszcze sporo do opowiadania. Usłyszeliśmy więc kilka historii, po których zrobiło nam się trochę głupio – bo co odpowiedzieć, kiedy ktoś opowiada ci, jak jego kolega leciał balonem i wylądował na linii wysokiego napięcia z drutem w zębach? Albo, że córka kupiła swoim rodzicom na rocznicę ślubu prezent w postaci lotu, z którego nikt nie przeżył?
Kiedy zbliżał się moment lądowania, spojrzał na nasze miny i pocieszył nas, że lot balonem jest najbezpieczniejszy z całego lotnictwa. Po czym z uśmiechem zabronił nam wystawiania rąk na zewnątrz, czy trzymania się za kosz, sugerując nam połamanie kończyn.
Na ugiętych nogach, uderzyliśmy w ziemię.
I jeszcze raz.
I jeszcze raz.
I znowu.
Kosz wywrócił się, więc wylądowałam nogami na jego „ścianie” i sunęliśmy tak kilkanaście metrów, podskakując na nierównym terenie. Czuliśmy się jak w bębnie pralki.
W końcu balon zatrzymał się i z ulgą wyszliśmy ze środka.
– O nie, chyba rolnik idzie – szepnął pan Wojtek, spoglądając na samochód, który zatrzymał się obok pola, niedaleko nas.
– Jejku, nic wam się nie stało? Pomóc? Strasznie to wyglądało…- powiedział facet, który wyszedł z samochodu, przypatrując nam się z wyraźną ulgą.
Instruktor zaśmiał się i uspokoił go, że to zawsze tak wygląda i było to bardzo dobre lądowanie. Podobno bywa gorzej, bo zdarzało się, że lądował na drzewie czy rąbnął balonem o ścianę cmentarza.
Tak symbolicznie.
Nie był to jednak koniec atrakcji, bo po złożeniu balonu, który mieścił się w tym:
…zostaliśmy ochrzczeni.
Czyli mieliśmy przypalane włosy, obsypano nas ziemią i kazano położyć się na powłoce, wypowiadając magiczną formułkę w podzięce za wylądowanie. Jak dali nam po klapsie – można było wracać.
Czy warto zatem wykupić lot balonem?
Tak.
Nie.
To zależy.
Lot można kupić w cenie od 600 zł za osobę w górę, więc nie najtaniej, jeśli chcemy podróżować we dwójkę. Niższa cena powinna zastanowić, ponieważ zarówno eksploatacja, gaz, przeszkolenie instruktora, zezwolenia, jak i ubezpieczenie kosztują.
Sam lot jest jednym z najmniej ekscytujących wydarzeń – według mnie i Filipa najciekawsze są przygotowania do startu i moment lądowania. Oczywiście, zupełnie inaczej sprawa wygląda, jeśli mamy pod sobą piękny krajobraz – piramidy, Paryż, czy bardziej swojsko – Mazury.
Jeśli masz lęk wysokości lub kłopoty z pęcherzem – zostań na ziemi. Lot na dnie kosza, gdzie nic nie widać, nie jest pasjonujący. A tak też bywa.
Zostaw tam także dziecko, jeśli ma mniej niż 10 lat. Dzieci płaczą, boją się hałasu wypuszczanego gazu i muszą umieć utrzymać się w balonie podczas lądowania. Po starcie – dupa, jeśli się boi, może wam zepsuć cały lot – w powietrzu go przecież nie wysadzisz.
Wrażenia z całego lotu zostaną w naszej pamięci na długo, ale nie wiem, czy byłabym skłonna zapłacić z własnej kieszeni za tę przyjemność. Cieszę się, że nie miałam tego dylematu – a wam, jeśli macie nadmiar gotówki, polecam tę opcję z czystym sumieniem.
Zazdroszczę i to bardzo!! Uwielbiam duże wysokości i przyznaję, że pomysł świetny!!
Balonem nie leciałem… jeszcze 😉 Ale po skoku ze spadochronem, locie szybowcem, motolotnią czy Cessną jest to chyba kolejna rzecz której muszę spróbować! Piękne zdjęcia, zapraszam też na moją stronę do relacji z zawodów na lądowanie.