W ciągu roku istnieje dla mnie kilka bardzo ważnych dat:
- 1 styczeń
- 14 luty
- 1 czerwca
- 1 września
Większość z was kojarzy je raczej z towarzyszącymi im świętami, prawda? Początek roku, Walentynki, Dzień Dziecka, ten okropny dzień tuż po wakacjach… Dopiero, jak się im dłużej przyjrzysz i zastanowisz – możesz dostrzec ciekawą rzecz, która je łączy. To właśnie te dni są najczęściej motorem do zmian w moim życiu. Słowem – podejmuję postanowienia.
Na kilka dni przed tymi datami robię sobie gigantyczne plany, zastanawiam się – co mogę zmienić.
Do głowy wpadają mi dziwne przemyślenia i pomysły:
– Od dzisiaj będę biegał.
– Będę romantyczny i inne takie.
– Jaki byłem, kiedy byłem w wieku mojej córki? Muszę się zmienić, kiedyś miałem cudowne marzenia, które porzuciłem!
– No teraz to już dieta, dziś dzień gdzie dojadam wszystkie zapasy słodyczowe i od jutra zaczynam! Nie ma bata, że się nie uda!
Długo myślę, co chciałbym zmienić, a w dzień przewrócenia kartki w kalendarzu moja motywacja, gdzieś ucieka. Już nie trzeba myśleć, trzeba tylko działać. Szybko znajduję sobie coś innego do roboty, zapominam o tym, co wymyśliłem – zrzucając to na powody pt. „nie mam czasu”, „nie teraz”, „później to zrobię”. Niestety muszę to przyznać – szybko się poddaję.
Ile w styczniu miałem planów, pomysłów na ten rok! I zanim się spostrzegłem – cześć z nich jakoś tak dziwnie mi się… rozmyła. Żyłem sobie w kolejnych próbach realizowania marzeń, czy też górnolotnych „postanowień”. Dieta? Od września. Rozwój osobisty? Zaraz po urodzinach. No dobra. To może zacznę sport uprawiać? Koniecznie! Ale od poniedziałku.
Wszystko zmieniło się którejś soboty, gdy obserwowałem swoją Lilkę.
Poszliśmy do parku linowego. Moje dziecko nie szukało wymówek – nie czekało na specjalne dni czy choćby godziny, aby opanować nową umiejętność. Lilka została postawiona przed zadaniem opanowania sposobu przepinania karabińczyka i poradzenia sobie z linami – i robiła to. Szło jej raz lepiej, raz gorzej – ale przeszła swobodnie całą trasę dwa razy. Sama, z moim duchowym wsparciem.
Z początku myślałem jak wy – przecież ona ma z tego frajdę, to przygoda. Trudno iść na atrakcję i czekać „na humor”. Jednak ona ma tak ze wszystkim, co jest dla niej ważne. Jakież było moje zdziwienie, gdy wieczorem kładąc ją spać, po wieczornym czytaniu bajki ona mnie zagaduje:
– Tatuś… a nauczysz mnie jeździć na rolkach? Jutro?
I zaczęła się uczyć. Owszem – mówiła, że to trudniejsze niż przypuszczała, ale nie poddawała się do momentu, aż pojechała sama. Tak samo z jazdą na nartach. Nie trwało to jeden dzień, nie było łatwo – nie raz upadła, czy się poobijała. Nigdy jednak nie odpuściła sobie przed osiągnięciem celu, choć ścieżka do niego trwała czasem dłużej niż sobie założyła. Niedawno dostała w prezencie deskorolkę, bo uznała, że chce umieć takie rzeczy.
Ciągle się czegoś uczy, poszerza swoje horyzonty, nie stoi w miejscu.
Ostatnio zaczęła się uczyć zegarka, żebym nie kładł jej wcześniej spać. Z niektórymi rzeczami rozstaje się, kiedy osiągnie swój cel – np. kiedy marzyła o pieczeniu tortu – oglądała mnóstwo filmików, w których krok po kroku wyjaśniane było, co ma zrobić. Przy małym udziale Klaudyny (w mieszaniu mikserem) – na moje urodziny zrobiła mi cudowny tort. I okazało się, że umie, ale to nie jest coś, w czym chce się dalej sprawdzać.
To jest strasznie fajne. To jest coś, czego powinniśmy się uczyć od najmłodszych. Dzieci nie potrzebują specjalnej daty, dnia czy wydarzenia, by zacząć realizować swoje marzenia czy postanowienia. Po prostu działają. Uczą się mnóstwa nowych rzeczy każdego dnia.
I jak się nad tym zastanowić – to ma sens. Ile razy przed rozpoczęciem diety sięgałeś po batonik i ostatnie piwo „na pożegnanie”? Ile razy odkładałeś start realizacji jakiegoś postanowienia „na poniedziałek”? Idę o zakład, że w większości wypadków ten poniedziałek nigdy nie następował albo startował z dużym opóźnieniem. Mnie już Lilka nauczyła – jeśli chcesz zacząć się realizować albo spełniać marzenia – to zrób to od razu. Teraz. Jutro już nie będzie ci się chciało albo będziesz miał inny cel do zrealizowania.
Strasznie pozytywny post. I jednocześnie trochę dołujący – właśnie zdałam sobie sprawę, że sama też już chyba zatraciłam tę dziecięcą otwartość. Niby nadal całkiem nieźle gospodaruję wolnym czasem i lubię wyzwania, ale tej determinacji troszkę brakuje…
Dlatego mnie takie rzeczy motywują! Warto czasem spojrzeć na siebie z innej perspektywy i… wziąć się za siebie, prawda? 😉