Paradise Lost to intrygująca gra. Jest debiutem studia, zatem powinno się na niektóre niedociągnięcia przymykać oko. Z drugiej strony od razu budzi się we mnie buntownik mówiący: ale właściwie dlaczego? W czasach, gdy codziennie wychodzą dziesiątki, jeśli nie setki gier, a Polacy wielokrotnie pokazali, że potrafimy robić gry na światowym poziomie – trudno jest bronić niektóre elementy.
Paradise Lost
Ciemno, ponuro, trochę duszno
Historię rozpoczynamy jako dwunastoletni chłopiec imieniem Szymon, który prawie całe życie spędził w tytułowym bunkrze. Świat poza nim obserwujemy tylko przez moment w postaci cutscenki, która ma za zadanie wprowadzić nas w klimat gry i pokazać, jak brutalne i okrutne były działania wojenne. I to jest naprawdę fajne, ładnie budując klimat gry.
Początek wprowadzający to też retrospekcja z matką, której żarty świetnie pokazują kim rodzice są dla dzieci i dlaczego czasem zachowują się tak, a nie inaczej. Jednocześnie wtedy też następuje pierwszy zgrzyt. PolyAmorous – twórcy gry – zdecydowali się na pełną, angielską lokalizację. Jednocześnie bohaterami występujący w grze są Polacy, więc co jakiś czas wtrącają polskie słówka. W efekcie może to i ciekawe, bo ma się wrażenie, że w chwilach stresujących, postacie się zapominają i wracają do polskiego języka, ale też wyjątkowo drażniące. Przy pierwszych kilku razach miałem wrażenie, że to są błędy w tłumaczeniu. Potem jednak było to zwyczajnie męczące, bo ten sam motyw zastosowany jest w ulotkach, czy znajdźkach.
Bunkier jest ciemny, duszny i ponury, a my poruszamy się niemal po omacku. Trudno oczekiwać od 12-letniego chłopca wyjątkowej sprawności fizycznej, jednak poruszanie się jest wyjątkowo koślawe. Szczególnie gdy przeciskamy się przez trudno dostępne szpary. Wtedy to Szymon układa rękę dziwnie centralnie na ekranie – niczym w stareńkim Wolfensteinie – jakby ją wyłamywał sobie z barku.
Ładny, acz pusty ten bunkier
Fabuła gry potrafi być wciągająca. Zwłaszcza gdy czytamy wszystkie napotkane notatki na drodze. To dokładnie ten sam mechanizm, jaki był zastosowany w Layers of Fear. Można zatem przez grę dosłownie przebiec, wtedy jej przejście zajmie nam… około dwóch godzin albo wydłużyć ten czas do trzech, czterech, jeśli będziemy czytać wszystko, na co natrafimy.
Sam bunkier jest jednak wyludniony. Interakcje między innymi ludźmi? Śladowe. Przemierzamy go samotnie, lokacja po lokacji, co szybko staje się nużące. W efekcie gra to po prostu symulator chodzenia. W dodatku na każdym kroku widać ograniczenia technologiczne. A to w lustrze brakuje naszego odbicia, a to gra potrafi się przyciąć (na Xbox Series X!), a to animacje odkładania przedmiotów są skopane, i masa innych, drobnych drażniących elementów, które jednak rzutują na całość.
Cena czyni cuda
Zapewne nie pierwszy i nie ostatni raz. Gra kosztuje niecałe 60 zł, co jest dość atrakcyjną ceną. Czy jednak poleciłbym grę? Cóż, niestety nie. Mam jeszcze w pamięci świetne Call of the Sea, które (poza abonamentem) kosztuje tyle samo, a jest dwie, czy trzy poprzeczki wyżej. Fabuła w Paradise Lost jest może i ciekawa, ale w żaden sposób nie wynagradza toporności gry.
Dodaj komentarz