Gdy jechaliśmy na Węgry, w życiu bym nie przypuszczał, że zapamiętam je właśnie z perspektywy małego, niespełna 26-tysięcznego miasteczka, do którego zajechaliśmy niejako „przy okazji”. Przyznam, że nawet ja do tej pory Węgry kojarzyłem głównie z Budapesztem i wyścigami Formuły 1. Szentendre udowodniło mi, w jak wielkim błędzie byłem oraz pokazało, że ten trzykrotnie mniejszy od Polski kraj, skrywa w sobie miejsca, które potrafią oczarować, nie pozwalając ich opuścić.
Szentendre – trochę historii
Korzenie miejscowości sięgają aż do 1009 roku, czyli raptem 43 lat po chrzcie polskim. Jest zatem prawie równie stare, co nasza polska państwowość. A mówimy tutaj tylko o wzmiankach historycznych, bowiem wykopaliska archeologiczne wspominają o pierwszych zasiedleńcach nawet sprzed dwudziestu tysięcy lat! Miejscowość, przez wgląd na jej położenie – często przechodziła z rąk do rąk. Raz zamieszkiwali tu Illyrowie, Erawiskowie oraz Celtowie, by potem przejęli je Rzymianie. Potem byli tu Serbowie, Turcy, aż w końcu Węgrzy.
Nazwa miejscowości zaczerpnięta została z kolei od kościoła świętego Andrzeja, który stanął w najwyższym punkcie osady. Z racji tego, że miejscowość tak często zmieniała swojego właściciela, duch wielonarodowościowy pozostał w niej do dziś.
Dziś Szentendre to zagłębie kultury i sztuki
Nie przepadam za szufladkowaniem zarówno ludzi, jak i miejscowości. W sieci notorycznie natrafiam na porównanie Szentendre do polskiego Kazimierza Dolnego, co w mojej opinii jest dużym nadużyciem. Jedyną cechą wspólną jest chyba tylko to, że oba miasta leżą przy rzece. Węgierskie miasteczko jest ciekawą mieszaniną różnych cech, które cisną nam się na myśl, gdy chcemy opisać zagraniczną miejscowość. Z jednej strony wąskie, brukowane uliczki przypominały mi te, które miałem okazję oglądać w Limenarii na Thassos. Architektura? To już bardziej Chorwacja, ale roślinność jeszcze taka typowo środkowoeuropejska. Ten brak jednoznaczności w określeniu jest ogromną siłą i prawdziwym magnesem na turystów.
Jak na tak małe miasteczko, znajduje się tutaj aż pięć muzeów, z czego jedno jest prawdziwą węgierską wizytówką. Mowa oczywiście o Muzeum Marcepanu, które przyciąga wzrok jeszcze zza witryn na podwórzu. O nim samym więcej możesz przeczytać w dedykowanym artykule na jego temat. Wolno spacerując kolejnymi uliczkami – nie sposób nie natknąć się też na wiele galerii i pracowni artystycznych. Jeżeli jesteś miłośnikiem rękodzieła, z pewnością obkupisz się tutaj za wszystkie czasy. Muszę przyznać, że te małe dzieła są wykonane z pomysłem i mającą w sobie pewien węgierski gen.
Slow-life w węgierskim wydaniu
W zasadzie od pierwszego spaceru trudno nie zakochać się w tym miejscu. Rankiem jest jeszcze tutaj cicho i spokojnie, a budynki połączone z bogatą roślinnością sprawiają, że momentalnie można oderwać się od życia codziennego i problemów, z którymi tu się przyjechało.
Do takiego trybu slow-life zachęcają liczne kawiarnie, restauracje oraz kafejki, z których zapach przenosi się wprost na uliczki. Nas też taki zapach dosłownie zahipnotyzował i nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w jednej z piekarń, w której zaopatrzyliśmy się w jeszcze gorące drożdżówki i smakołyki. Spacerując można z jednej strony cieszyć się hipnotyzującym klimatem i widokami, a z drugiej złapać inspiracji. Praca twórcza w takim miejscu musi być prawdziwą przyjemnością!
Spędziliśmy tu kilka godzin i nie mogę doczekać się powrotu
Rzadko się zdarza, bym prawdziwie tęsknił za jakimś miejscem. Szentendre jest jednym z tych kilku, które na stałe zagościły w mojej pamięci. Po długiej podróży bezpośrednio z Polski, to był szalenie odświeżający i relaksujący przystanek. Uważam wręcz, że każdy, kto kiedykolwiek wybierze się na Węgry, powinien zacząć ich zwiedzanie właśnie od tego miasta. To kompresja wszystkiego, co na Węgrzech najlepsze na niewielkiej przestrzeni. Zaczynając od nich, nie będziesz mógł się doczekać innych atrakcji!
Ależ mi się teraz zachciało wakacji 🙂
Opublikowany przez Skomplikowane Piątek, 8 maja 2020
Dodaj komentarz