Orlen Warsaw Marathon to od czasu Biegu Niepodległości pierwsza tak ogromna impreza biegowa, w której brałem udział. Lubię wam tutaj pisać o różnych biegach. Staram się, by prócz możliwości sprawdzenia swojej formy – te wybrane z setek imprez zawody – zaskakiwały stylem albo chociaż tematyką. Medale przecież są fajne, ale na dłuższą metę w każdym z biegów i tak chodzi o to samo. Dobiec z punktu A do punktu B w jak najlepszym czasie. Albo przynajmniej czasie lepszym od innych. 😉
Jednak ostatnio miałem poczucie, że mi nie idzie. Dobiegałem do mety albo z podobnymi czasami, albo stawały się one coraz słabsze. Trudno jednak oczekiwać wyników, gdy po dopadnięciu mety, wracałem do domu i do czasu następnego biegu niewiele z tym robiłem.
Orlen Warsaw Marathon to impreza na światowym poziomie.
Jestem pełen podziwu dla organizatorów biegu. Gdy mogę, staram się nie brać udziału w biegach, w których numery startowe przekraczają pięciocyfrowe wartości. Kojarzą mi się z tłokiem, lekkim chaosem i problemami komunikacyjnymi. Kilkanaście tysięcy biegaczy to jednak nie to samo co maksymalnie 3000-5000. To ogromna rzesza ludzi, nad którymi nie tylko trzeba zapanować, ale również opanować logistykę i komunikację. To wszystko stało tutaj na bardzo wysokim poziomie.
Błonia Stadionu Narodowego zamieniły się w prawdziwe, ogromne miasteczko sportowe, które było w zasadzie samowystarczalne. Były wyznaczone miejsca dla kibiców, były namioty z kawą, jedzeniem, a nawet niewielkimi sklepami, gdzie jeszcze można było zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy. Były punkty informacyjne, depozyty i ogromne ilości toalet, które cieszyły się sporą popularnością. Informacje czy komunikaty były wyraźne i słyszalne nie tylko tutaj, ale także później na każdym odcinku trasy. Informacja o punkcie nawadniającym była odpowiednio wcześniej.
Organizatorzy zadbali, by stojąc na starcie (i dobiegając do mety) można było poczuć się niczym Olimpijczyk, który właśnie zdobywa złoto. Nawet jeśli dobiegałeś gdzieś na szarym końcu peletonu. Oprawa w postaci muzyki, bannerów, flag, komentarza była dopracowana w najmniejszych detalach. Miłymi akcentami byli także mieszkańcy, którzy ochoczo dopingowali nas na trasie – stojąc z trąbkami, flagami czy drewnianymi pałkami (a nawet perkusją!) motywując nas do lepszego wyniku. Saska Kępa, jak zawsze nie zawiodła. 🙂
Jednocześnie to impreza łącząca nie tylko warszawiaków, ale także mieszkańców innych miejscowości (słyszałem o uczestnikach z Inowrocławia, Wrocławia, Poznania, a nawet Gdańska) oraz… państw! Byli biegacze z Włoch, Francji czy nawet Izraela. Nie spotkałem się z niesportowych zachowaniem, biegaczami-taranami co to tratują wszystkich po drodze, byleby dobiec tylko do mety, a nawet jak ktoś na siebie wpadł – było słychać tylko wylewne przeprosiny. Atmosfera była pełna życzliwości, radości i jedności, bo gdy tylko ktoś zwolnił – zaraz słyszał doping od innych uczestników albo kibiców, którzy przystanęli pokibicować.
Mimo tej atmosfery chyba każdy z nas czuł jednocześnie nutkę rywalizacji.
Stojąc na starcie, każdy inaczej przeżywał ten moment. Jedni wykorzystywali każdą chwilę, by się rozciągnąć, rozgrzać. Inni gadali przez telefon, a jeszcze inni na nim grali. Niektórzy w skupieniu stali i rozmyślali – ja zaś wracałem do pamięci do moich ostatnich treningów. Ostatnie biegi nie były dla mnie bowiem najlepsze. Wyniki albo się nie poprawiały, albo wręcz notowałem coraz gorsze czasy. Wszystko zmieniło się w dniu, w którym Lilka nauczyła się jeździć na rowerze. Przejście z czterech kółek na dwa, dla każdego dziecka staje się nie lada wydarzeniem. Chyba każdy z nas pamięta ten dzień, prawda? U dzieciaków załącza się nagle tryb „ciągłej jazdy”. Najchętniej nie schodziłyby z roweru i jeździły od rana do nocy, szlifując nowe umiejętności.
Nic zatem dziwnego, że córka szukała pomysłów na wyciągnięcie mnie z domu. Główka pięcioletniej dziewczynki musiała pracować najwyraźniej na najwyższych obrotach, bo pewnego razu przyszła do mnie i oznajmiła:
„Tato, będę twoim trenerem”.
Mam to szczęście, że córka autentycznie wierzy we mnie, moje wyniki i jest dumna z każdej metalowej blaszki, którą przynoszę do domu po ukończeniu któregoś z biegów. Jednocześnie, jak już wspominałem w jednym z poprzednich wpisów – sama też zaraziła się bieganiem (i ogólnie sportem) i gdy tylko nadarza się okazja, startuje również sama.
Gdy zatem postanowiła zostać moim guru – oznajmiła, że skończył się czas leniuchowania i najwyższa pora wziąć się do pracy:
-Przecież nie możesz w kółko dobiegać niepierwszy, prawda? – stwierdziła, trzymając ręce na biodrach. Opracowała zatem chytry plan – ona jeździ na rowerze, ja mam biec obok niej.
Trening z dzieckiem to zaskakująco dobry pomysł!
Trenujemy tak od jakiegoś czasu i przyznam, że wycisk, jaki od niej otrzymuję – jest porównywalny z tym z Runmageddonu. Podczas biegu mam nieprzewidywalne interwały, które są zależne wyłącznie od jej humorów. Raz woli jechać wolniej, by innym razem wystartować pełnym gazem, bo: „przecież to trening, a nie jakiś spacer”. Do tego podczas całego biegu muszę odpowiadać na dziesiątki pytań i regularnie raportować stan swojego samopoczucia podczas biegu.
Pierwsze treningi były ciężkie. Gdy tylko wykazałem oznaki słabości, Lilka wytaczała większe argumenty. Robi np. takie „IU! IU! IU! Z drogiii! Mój wolniasty tata biegnie, proszę zrobić mu miejsce! Dawaj żółwiu!” albo: „Tata! No dawaj! Daj czadu!”. Za pierwszym razem spaliłem buraka, nie powiem. Myślałem, że tak po prostu zdobędę szacun u małej, a okazało się, że muszę walczyć o resztki męskiej godności.
Przy piątym kilometrze takiego pompowania, byłem totalnie zużyty. To było okropne. W końcu schowałem dumę do kieszeni i wybłagałem ją o powrót do domu. Wtedy do końca mi pojechała:
-No dobra, wracamy. Nie chcę przecież, żebyś mi tu umarł! – po czym… wystartowała pełnym pędem. Gdy ją dogoniłem i resztką sił krzyknąłem, co robi i żeby zwolniła, bo nie mam siły – stwierdziła: „pomyślałam, że jak pojadę szybciej, to szybciej dotrzemy do domu i szybciej odpoczniesz”.
Myślałem, że ją uduszę. Ale nie miałem siły. 😉 Liczyłem, że po trzech dniach takiego „treningu” da mi wolne. Gdzie tam:
„Nie ma mowy. Jutro też biegniesz. Tylko dłużej”.
Trudno powstrzymać się od uśmiechu, gdy biegnę, a ona rzuca tymi swoimi motywacyjnymi tekstami. Zresztą, często wzbudzamy powszechne zainteresowanie na osiedlu wśród innych trenujących biegaczy, ale trzeba przyznać, że jak na razie spotkaliśmy się z samymi pozytywnymi opiniami. Czy to działa? Jak najbardziej! Dzięki jej pomysłowi w końcu udało się poprawić czas. W dzisiejszym biegu Orlen Warsaw Marathon w długości 10 km przebiegłem trasę w czasie 56 min 20 sek.!
To fascynujące jak takie wspólne, nieprzewidywalne treningi dodają pewności siebie. Biorąc udział w tegorocznym Orlen Warsaw Marathon, co prawda w dalszym ciągu decydowałem się na ten sam dystans 10 km. Jednak przeskok, na razie nawet na półmaraton jest dla mnie zbyt duży. Jednak wspólne bieganie z dzieckiem wnosi kilka znaczących zalet. Pierwszą z nich jest to, że interwały są nieprzewidywalne. Drugą jest to, że sam nie mam nawet pojęcia, jaki dystans uda nam się zaliczyć. Raz było to raptem 2 km na pełnym pędzie, by następnego dnia było to już 8. A zmienne tempo pozwoliło mi wyeliminować problem, z którym borykałem się od samego początku mojej biegowej „kariery”. Poczucia utraty tchu.
Gdy zatem wystartowaliśmy nagle jednostajny, spokojny bieg nie stanowił dla mnie żadnego problemu i niejednokrotnie mogłem znacząco przyśpieszyć, by kogoś wyprzedzić lub wyminąć. Kładka na Saskiej, którą trzeba było pokonać – nie tylko nie stanowiła wyzwania, ale pozwoliła mi wręcz zyskać kilka pozycji względem innych uczestników biegu. Na ostatnich stu metrach przed metą miałem takie zapasy siły, że przyśpieszyłem – dając z siebie naprawdę wszystko – wyprzedzając jeszcze kilkanaście osób i wpadłem na metę z poczuciem… niedosytu. Ewidentnie za bardzo rozkładałem energię i mam przeczucie, że mogłem dać z siebie ciut więcej tak, by skrócić ten czas jeszcze o 1-2 minuty.
Na tle innych zawodników – czas mam totalnie przeciętny.
Z drugiej strony progres jest świetny i naprawdę jestem ciekawy, jakie będą efekty przy kolejnym biegu. Dawno z głowy wyrzuciłem chęć udziału wzięcia w półmaratonie czy maratonie. Na razie dzięki Lilce trenuję tak, by za jakiś czas zejść z czasem poniżej 50 minut. Głęboko wierzę, że osiągnę to jeszcze w tym roku.
Jestem dumny z tego, jak razem ćwiczymy. Córka sama z siebie znalazła sposób, byśmy połączyli swoje pasje, spędzali w niecodzienny sposób czas – jednocześnie regularnie ćwicząc i trenując. Poprawienie wyników jest tutaj tylko symboliczną korzyścią. Największą z nich jest to, że mogę dzięki temu w fajny, zdrowy sposób spędzić czas z córką. A dziś chwaląc się rezultatami, pokiwała z aprobatą głową i w swoim stylu stwierdziła:
-To dobrze, to dziś możesz iść ze mną na plac zabaw, a od jutra wracamy do ćwiczeń!
Dodaj komentarz