Nikt nie rodzi się ekspertem. Ekspertem zostaje się po wielu latach ciężkiej pracy. Ja sama prowadzę blog już prawie cztery lata i daleko mi jeszcze do szczytu od strony technicznej. Jednak większość z nas boryka się dokładnie z tymi samymi problemami – niezależnie od tematyki bloga. Odkrywam dziś przed wami odrobinę swój warsztat, wierząc, że znajdziecie tutaj przynajmniej część inspiracji do rozwiązania waszych problemów.
Jak zostać tym całym blogerem? Zacznij od… nauki.
Dołączyłeś do grona blogerów i… nie czujesz się blogerem. Chciałbyś być profesjonalny, a nikt o tobie nie wie, nikt cię nie czyta, a mamie nie powiedziałeś, bo uzna, że to niepoważne. Ba – na początku nie istniejesz nawet dla google, w którym jest przecież wszystko. Zaczynasz więc spamować „większych” blogerów komentarzami, że wow super wpis i zapraszasz do siebie. Często nawet nie czytasz wpisu. Lajk za lajk, share za share.
Piszesz do firm z propozycją o współpracę, bo właśnie postanowiłeś prowadzić bloga technologicznego, a trochę cię nie stać na czwarty komputer w tym miesiącu. Albo piszesz tego swojego bloga i ktoś ma do ciebie pretensje, że nie smakowało ci jedzenie w jego restauracji, o czym oczywiście nie omieszkałeś się podzielić. Co robić, gdy dostaniesz krytyczny komentarz, a twoje ego szybuje w dół? Jak zarabiać na blogu, jak zorganizować sobie pracę w social media? Masz tysiące pytań i chciałbyś zaspamować nimi swoich ulubionych blogerów? Cóż – prawdopodobnie wszyscy odeślą cię do najlepszych poradników, jakie na tę chwilę zostały napisane:
Bloger i Social Media
Blog. Pisz, kreuj, zarabiaj
Social Media Start.
Wszystkie zostały napisane przez Tomka Tomczyka i szczerze zachęcam cię do zapoznania się z nimi, nawet gdy blogujesz już jakiś czas. Dla dużej dawki inspiracji warto też sięgnąć po szkolenie internetowe MasterClass: Bloger. Zarówno książki, jak i szkolenie są szalenie ciekawe, merytoryczne i nawet jeśli nie staniesz się nagle sławny i bogaty – przynajmniej będziesz znał odpowiedź, dlaczego tak się stało. 😉
Telefon z dobrym obiektywem pod ręką przydaje się lepiej niż najlepsza lustrzanka, którą zostawiłeś w domu.
Kiedy zaczynasz blogowanie – łapiesz się na tym, że przydałoby się robić zdjęcia, które przyciągałyby czytelników. Jeśli do tej pory fotografia nie była twoją mocną stroną – zapewne od razu wymarzysz sobie jakąś horrendalnie drogą lustrzankę. Wszystko fajnie – pod warunkiem, że będziesz ją nosił ze sobą. Nie zliczę momentów, kiedy akurat „przypadkiem” byłam gdzieś, a aparat i wszelkie obiektywy spoczywały sobie na półce w domu. Czasem żałowałam, że nie zainwestowałam w jakąś dobrą małpkę, która mieściłaby się do kieszeni. Znając jednak siebie – ona pewnie także znalazałaby jakieś inne dobre miejsce do leżenia. 😉
Telefon mam zawsze pod ręką. Nigdy nie zależało mi szczególnie na jego funkcjach, a jeszcze 4 lata temu, nawet nie miałam w nim dostępu do sieci. Ponieważ mój poprzedni model telefonu umarł sobie śmiercią mało naturalną, spoczywając gdzieś w zlewie – długi czas spędziłam na poszukiwaniach telefonu z… najlepszym aparatem. Oczywiście kompletnie się na tym nie znam, więc pod tym względem zaufałam swojemu facetowi. Wypytał wszelkich ekspertów dookoła (tu uprzejmy ukłon i pozdrowienia dla Kasi z Tabletowo <3) i stanęło na flagowcu z Korei, czyli Samsungu Galaxy S8.
Mam go niecałe dwa miesiące, a już mogę powiedzieć, że jestem w nim bezgranicznie zakochana. Jest diabelnie szybki, ma cudowny ekran, no i genialny jak na telefon aparat. Skutecznie potrafi zastąpić mi lustrzankę w wielu sytuacjach, szczególnie w restauracjach, gdzie wyciągnięcie dużego aparatu zwraca na siebie uwagę. Zdjęcia nim wykonane mogliście oglądać, chociażby we wpisie o Warszawskim Lukrze. Cudownie łapie światło w miejscach, gdzie wydawało się niemożliwością zrobienia udanej fotki.
Po kupnie telefonu nie mogłam się powstrzymać ciasteczkowej obudowie handmade ze sklepu Natajka. Obudowy z jej sklepu mają tylko jedną poważną wadę – mają tak atrakcyjny i apetyczny wygląd, że trudno wytrzymać na diecie, bo ciągle się czegoś „chce”.
Monitor fotograficzny na początku drogi obrabiania zdjęć daje najlepsze efekty.
Dawno temu kupiłam sobie Nikona D60. Pewnego razu, po kilku latach korzystania z niego, przestałam być zadowolona z jakości zdjęć. Nie mogłam jednak pozwolić sobie na zakup nowej lustrzanki, ale robienie zdjęć w trybie manualnym podniosło ich jakość co najmniej dwukrotnie. 🙂
Kiedy już zrobiłam te zdjęcia – nigdy do końca nie byłam przekonana, jak one naprawdę wyglądają. Odpalałam je na komórce – były jasne, wyświetlałam je na laptopie – były ciemne, na komputerze stacjonarnym – żółte. Nie lubię przesadzać z obróbką, nie czuję się profesjonalistą i wydawało mi się, że nie potrzebuję monitora fotograficznego. Kiedy Filip wypożyczył takie cudo do testów – spodziewałam się, że na nic mi się nie przyda.
Niby jest coś takiego, że im więcej zdjęć robisz i je obrabiasz nawet w najprostszych programach – po pewnym czasie zaczynasz wyłapywać minimalne różnice w zdjęciach. Ale co daje monitor fotograficzny? Otóż dopiero wyświetlanie poprawnego obrazu nauczyło mnie, jak naprawdę powinnam ustawiać aparat! Do tej pory działałam mocno intuicyjnie, a wystarczył miesiąc pracy z nowym monitorem, abym robiła zupełnie inne zdjęcia.
Nie było wyboru – poszliśmy do sklepu i od 2 tygodni monitor Philipsa 276e7qdsw (nazwa jakby ktoś nadepnął na klawiaturę, ale nie przejmujcie się) zajmuje czołowe miejsce na moim biurku. Monitor ma 27cali, pracuje w trybie FullHD, ale ma za to pełną paletę barw. Nie nadaje się do grania – to typowy wyświetlacz do obróbki zdjęć i montażu filmów. Kosztuje sporo poniżej tysiąca złotych, więc jeśli szukacie czegoś dobrego – mam i polecam.
Jak pisać, kiedy mi się tak bardzo nie chce, a w ogóle to nie mam czasu?
Dobra, przyznam, że z tym miałam największy kłopot. Wpisy ze spacerami po Warszawie zajmują mnóstwo czasu – czasami kilka dni nie robimy nic innego, niż chodzimy po wybranej dzielnicy. Miałam kilka pytań o to, jak zwiedzamy – być może poświęcę temu osobny wpis. Kiedy nie mam pomysłu – po prostu sobie odpuszczałam, co objawiało się długimi przestojami – czasem kilku tygodniowymi.
Oczywiście – to nie znaczy, że weekendy spędzamy w domu. Po prostu jestem kompletnie niezorganizowana, bardzo dużo rzeczy robimy spontanicznie. Któregoś razu na mojej facebookowej tablicy pojawiła się propozycja zapisu do grupy Pań Swojego Czasu. Kilkaset kobiet wymieniało się tam informacjami na temat organizacji swojego czasu i pomysłów na biznes. Nie znałam wcześniej bloga Oli Budzyńskiej, ale ze względu na to, że wiele osób chwaliło jej książkę „Jak zostać panią swojego czasu”- postanowiłam sobie taką sprawić.
To był strzał w dziesiątkę. Książka mnie bardzo zainspirowała. Owszem – zdawałam sobie sprawę, że wiele czasu przecieka mi przez palce, ale nie bardzo wiedziałam co z tym fantem zrobić. Tutaj znalazłam wiele wskazówek. Dzięki temu, że pisze ten tekst z wyprzedzeniem – zapewne w dniu, kiedy go będziecie czytać – ja będę smażyć się w Chorwacji bez wyrzutów sumienia, że blog świeci pustkami. 🙂
Tak jak wspomniałam na początku – przede mną jeszcze długa droga. Sama mam plany na zbliżającą się jesień i przede wszystkim – mam zamiar się mocno w niektórych tematach edukować. Szkolenia, kursy – to jest coś, czego teraz potrzebuje najbardziej! A jeśli kiedyś spotkaliście się z podobnymi przeszkodami jak ja, ale macie na nie inne rozwiązanie – koniecznie dajcie mi znać. W końcu co dwie głowy to nie jedna!
Dodaj komentarz