Dla mnie domu bez kota po prostu nie ma – ktoś musi szwendać się po mieszkaniu, ocierać o nogi domagając się dosypania świeżej porcji chrupek i wylegiwać się na dopiero co uprasowanej koszuli, która przypadkiem spoczęła na brzegu łóżka. I w mojej przedmałżeńskiej wizji wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że mój niedoszły-jeszcze-nie-mąż śmiał mieć…
Uczulenie
– Ke? Jak to masz alergię? – spytałam oskarżycielskim głosem, jakby to była jego wina – Nic nie wspominałeś! Musisz to jakoś eee… usunąć, jak chcesz ze mną mieszkać – dodałam oficjalnie, zastanawiając się, czy w ogóle da się spełnić moje żądanie.
Ze łzami w oczach przytaknął, że się dowie. Przez chwilę myślałam, że przeżywa nasz związek, ale jak powiedział, że drapie go w gardle, a twarz zaczęła mu się robić dziwnie czerwona – było jasne, że łatwo nie będzie. W rogu pokoju wylegiwał się długowłosy pies, a na moich kolanach umościł się czarny jak smoła kot, zostawiając wszędzie kłaczki, bo akurat była wiosna, więc liniał.
Kocie Kawiarnie Warszawa
Biedny Filip z pół roku się przyzwyczajał, odczulić przynajmniej na moje zwierzaki. Miał pecha, bo pół mojej rodziny miało koty. Nasze wizyty tam polegały na 10-20-minutowych pogaduchach, kończących się koniecznie spacerem po świeżym powietrzu. Nawet jak kocurów akurat nie było w mieszkaniu – w pomieszczeniu pozostawało pełno alergenów, na które dość przykro reagował kichaniem i potężnym katarem. Wystarczyło niewielkie zadrapanie lub lekkie zahaczenie zębami podczas zabawy z czworonogami, aby dostawał dziwnej wysypki na podrapanej kończynie.
Na szczęście przy wsparciu lekarza i odrobinie dystansu do zwierząt, w końcu nastąpił czas, gdzie mógł je pogłaskać bez utraty zdrowia. Mógł też przebywać z nimi w tym samym pomieszczeniu, nie będąc skazanym na przykre objawy swojej alergii. Wiedziałam, że bardzo dużo dla mnie robi i może nawet naraża swoje zdrowie – dlatego miałam bardzo duże opory zaproponować mu, żebyśmy poszli do kawiarni… z jeszcze większą ilością kotów. Dokładniej z siedmioma. Absolutnie nie odczuwałabym żalu, jeśliby mi odmówił i aż zdziwiłam się, kiedy usłyszałam, że:
– To świetny pomysł!
Miau Cafe – pierwsza warszawska kawiarnia z kotami
ul. Adama Naruszewicza 30/u2, Warszawa
www.miaucafe.pl
Do Miau Cafe udaliśmy się w sobotę, w pierwszym tygodniu funkcjonowania lokalu. Do środka zapraszała niepozorna tabliczka i… potężny tłumek zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz.
Kocia kawiarnia składa się z dwóch pomieszczeń. Pierwsza sala to tak naprawdę poczekalnia, w której możemy sobie zamówić kawę na wynos lub posiedzieć przy stolikach w towarzystwie pluszowych kotów i baristy. Ponieważ oblężenie jest spore – to dobry moment, aby zapoznać się z regulaminem tego miejsca. To dość istotne – musisz wiedzieć, że wchodząc do drugiego pomieszczenia, stajesz się gościem, który musi dostosować się do zwierząt, a nie odwrotnie. Jeśli kot śpi, to go nie budzisz, nie głaszczesz i nie świecisz mu fleszem po oczach, bo marzysz o dobrym ujęciu na Instagrama.
Dzieci poniżej 13 roku życia, ze względu na ekhm… zaangażowanie, jakie potrafią zafundować kotom — nie są już mile widziane w kawiarni i po prostu nie są wpuszczane na jej teren. Przez chwilę Miau Cafe starało się wpuszczać dzieci w poniedziałki — ale niestety rodzice nie wykazali się zainteresowaniem tym, co robią ich dzieci, więc zrezygnowano ze wpuszczania maluchów.
Kiedy weszliśmy do drugiej salki – naszym oczom ukazało się niewielkie pomieszczenie urządzone trochę po domowemu i w całości dostosowane… pod koty. Przyciemnione światło, nastrojowa muzyka, na ścianach pełno półek lub ścieżek dla małych gospodarzy, na szczycie antresola z domkiem, w kątach naustawiane drapaki, a na podłodze walające się zabawki, którymi można zaczepiać skore do psot mruczki. W rogu pokoju siedzi, nienarzucający się opiekun, który pilnuje, by zarówno koty, jak i klienci szanowali wzajemne relacje.
Usiedliśmy przy parapecie w formie blatu, dostaliśmy aromatyczne latte macchiato z pysznym czekoladowym torcikiem i zaczęliśmy się rozglądać.
Jak na imprezie
Od razu dało się wyczuć, że nie jest to zwykła kawiarnia. Atmosfera przypominała jedną z tych imprez, na których nikt się nie zna i tylko czekasz na moment, gdy ktoś inny przełamie lody. Wszyscy rozszerzonymi oczami wpatrują się w koty, jakby to było najbardziej unikatowe zwierzę w skali naszego kraju. Wystarczy, że ten leniwie ziewnie albo przeciągnie się, aby dało się usłyszeć przeciągłe „oooooo!” i każdy już wyciągał telefon, by cyknąć serię fotek.
Ludzie dosłownie nie mają potrzeby rozmawiać ze sobą, bo całe show zabierają gospodarze.
W Miau Grau koty rządzą
ul. Kolejowa 49A, Warszawa
www.miaugrau.pl
Do Miau Grau wybraliśmy się 5 lat później, od zaistnienia pierwszej kociej kawiarni w Warszawie. To już nasz trzeci lokal, w którym koty stanowią miły akcent do popołudniowego ciastka. Tym razem przyszliśmy z Lilką.
Na wstępie, przy odwiedzaniu lokalu z dzieckiem – należy podpisać krótki regulamin, gdzie zobowiązujemy się pilnować malucha, żeby nie zrobił krzywdy kotom (i sobie). Miau Grau również nie wytrzymało tego, co dzieci robią zwierzętom i od teraz nie są wpuszczane dzieci poniżej 14 roku życia. Kawiarnia, jak wszystkie inne tego typu – oferuje stoliki bez kotów (tutaj na zewnątrz) i w ich bezpośrednim towarzystwie. My usiedliśmy na piętrze, z którego był doskonały widok na futrzanych towarzyszy.
Jedzenie zamawia się przy barze, a potem samemu donosi się do stolika, są też opcje śniadań i lunchy. Tutejsze koty są bardzo sprytne i chętnie przychodzą do każdego, kto sobie coś zamówi, chociaż chętniej goszczą w towarzystwie ludzi, którzy zamówili coś super i pachnącego jak np. boczek. My zamówiliśmy bezę z cappuccino, ale i tak jeden z mruczków pofatygował się na górę, żeby obczaić, co konkretnie. Oczywiście kotów nie można karmić, dostają swoje zbilansowane jedzenie. Po posiłku należy odnieść talerze do baru, żeby się nie połakomiły na resztki. Niektóre nie czekają do końca posiłku i swoich sił próbują w trakcie jedzenia gości, wskakując na stół. 😉
Widać, że koty rządzą w tym lokalu. Wszędzie pochowane są różne zabawki i gadżety, ale kociaki i tak najchętniej relaksują się na różnych poduchach, albo na krzesłach w pobliżu gości kawiarni.
Moja kotka od razu mości się na moich kolanach, kiedy tylko siadam na kanapie z parującym kubkiem w ręku. Zastanawiam się więc – po co właściwie iść do kawiarni, w której ma się to samo co w domu? Może dlatego, że właścicielom kocich kawiarni udaje się przeprowadzić wstępną selekcję i przyciągnąć tu ludzi, którzy lubiąc zwierzęta – mają z natury większą empatię i są serdeczniejsi. Wiedzą, po co tam idą i z jakim zwierzakiem będą mieli do czynienia. Przemykające koty, ocierające się o klientów dbają o dodatkowe pozytywne doświadczenia – dzięki czemu w kocich kawiarniach można wypocząć jak w żadnej innej kafejce na mieście. A o to chyba chodzi, prawda?
Uwaga, zmiana – od jakiegoś czasu w Miau Cafe w ogóle nie wpuszczają dzieci poniżej 13 lat, nawet w poniedziałki – podejrzewam, że mieli za dużo incydentów 🙁
Dzięki za informacje!