Jako atrakcje wschodniej części Pienin, często jednym tchem są wymieniane: wejście na Sokolicę, wejście na Trzy Korony i spływ Dunajcem. Ta rwąca rzeka jest przyczyną utonięcia przynajmniej kilku osób w roku, ale jest także miejscem spotkań miłośników kajakarstwa, czy chętnych do wysłuchania legend pienińskich opowiadanych przez lokalnego flisaka.
Niestety w związku z tym, że cała podróż trwa od 2 do 3 godzin (w zależności od tego, gdzie chcemy wylądować – w Szczawnicy czy Krościenku) – nie było mowy o tym, by zabrać ze sobą Lilkę. Albo z nudów sama by wyskoczyła za burtę, albo pomogliby jej inni współpasażerowie.
Niemniej nie mogliśmy sobie odmówić widoków, przy których płynie Dunajec i ruszyliśmy na wycieczkę rowerową, obok tej mętnej rzeki.
O naszej pierwszej próbie rowerowej raz już pisałam. Tym razem przygotowałam się nieco lepiej i po prostu zabrałam z Warszawy swój rower. Lila zniosła trasę dzielnie i mogłyśmy pochwalić się przejechaniem 15 km w całkiem ładnym tempie (biorąc pod uwagę pagórki, które musiałam pokonać). Od razu wspomnę, o kasku rowerowym, który warto zabrać dla dziecka – miejscami jest naprawdę stromo, a rower gna, a nie jedzie, nawet przy użyciu hamulca. Po drodze zastanawiałam się optymistycznie, ilu rowerzystów zakończyło jazdę w rzece.
Oczywiście, na miejscu jest możliwość wypożyczenia roweru, który można zostawić pod Klasztorem, samemu udając się na spływ. Przy okazji muszę powiedzieć, że pogoda w Endomodo nie oddaje całej prawdy, ponieważ „częściowo słonecznie” w czasie rzeczywistym, oznaczało nic innego jak czarne chmury burzowe, ciągnące się nad naszymi głowami. Na szczęście wystarczyło 15 minut silnego deszczu spędzonego w „ogródku piwnym” i ciemne obłoki pognały dalej.
Strona Słowacka – Czerwony Klasztor
Pod Czerwonym Klasztorem znajdują się stragany z cyklu „mamy mydło i powidło”, gdzie chińska tandeta miesza się z lokalnymi wyrobami dostępnymi na terenie całych gór. Można też posilić się tu lub zamówić sobie słowackie piwo – warto więc wziąć sobie trochę złotówek na drogę.
Kiedy nieco się zregenerowaliśmy – przypięliśmy rowery do zabytkowej lipy i udaliśmy się na zwiedzanie. A trzeba powiedzieć, że widoki były zacne.
Nazwa klasztoru pochodzi od nieotynkowanych niegdyś ścian, pierwotnie wykonanych z czerwonej cegły. Mnisi, którzy zamieszkiwali klasztor, nosili: skromne, długie, białe szaty, mieszkali w niewielkich celach i przywiązywali dużą wagę do ksiąg i zielarstwa. Na terenie klasztoru do tej pory znajduje się zielnik sławnego Cypriana, który zajmował się alchemią, prowadził aptekę i leczył ludzi.
Lilka miała okazję wyszaleć się na dziedzińcu, z fantastycznym widokiem na szczyt Trzech Koron. Czerwony Klasztor po pożarze w 1907 roku został przyzwoicie wyremontowany, zaraz po pierwszej wojnie światowej.
Najlepiej zachowany został kościół św. Antoniego. Z nawy dobiegał nas śpiew chóru, przez co czuliśmy się jak wsadzeni do jakiejś mrocznej gry RPG. Lilka oczywiście zaczęła swoją litanię „nie la-la. La-la nie!”, po czym zaczęła płakać. No cóż, muzyka kwestią gustu.
Mnisi żyjący w zakonie byli wegetarianami. Jedyne danie mięsne, które spożywali to ryby. Pływali i łapali je tym:
Z małym dzieckiem da się zwiedzać, tylko weźcie… babcię
Jak pewnie zauważyliście, przy okazji poprzedniego wpisu o Pieninach, na zdjęciach przeważnie pojawia się moja mama z Lilką na rękach. Otóż to nie jest tak, że ja nie chciałam swojej księżniczki nosić. Po prostu moja córka leciała do kobiety, która pozwalała jej na… wszystko.
Na rączki? Proszę bardzo!
Gofra? Pewnie!
Rozpuszczała mi moją dziewczynkę strasznie, ale muszę z ręką na sercu przyznać, że kontakt mają świetny. Minus jest taki, że z (prawie) tygodniowego wyjazdu mam raptem 6 zdjęć, z czego 2 od razu wywaliłam, tak się „cieszyła”, że siedzi u mnie na rękach. I dochodzi do tego oczywiście powrót do normalnego trybu życia po powrocie z gór, czyli płacz pt. „babcia by mi pozwoliła! Łeee!”
Moja mama po zwróceniu uwagi – stwierdziła, że jej nie rozpuszcza, tylko Lilka po prostu chce, żebym sobie… odpoczęła. Zaczynam rozumieć, co ludzie mają na myśli, mówiąc „eh, te babcie”.
Po wyjściu z klasztoru zeszliśmy niżej do miejsca, gdzie odbywają się spływy. Od razu przypłynęły do nas miejscowe kaczki, które Lilka zamierzała nakarmić rzuconymi weń kamieniami, na szczęście w porę ją powstrzymałam. Po wyprztykaniu się z ostatnich okruchów chrupek kukurydzianych i pozostałości prowiantu – ruszyłyśmy w drogę powrotną.
Jestem bardzo zadowolona, że czarny scenariusz z zeszłego roku nie sprawdził się i tym razem udało nam się zwiedzić coś więcej niż lokalną promenadę w Szczawnicy. Czerwony Klasztor jest wart uwagi, mimo że nie ma tam zbyt wiele eksponatów i tego, że nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie z przewodnikiem. W skali od 1 do 5 stawiam mu piąteczkę.
Dodaj komentarz