Tego dnia nic nie zwiastowało, by cokolwiek miało się udać. Wiesz, jak to jest – wstajesz rano i wszystko jest na nie. Zupełnie, jakby świat strzelił focha i byczył się na ciebie cały dzień.
To była sobota. Piękna sobota! Słońce radośnie prażyło już od rana, racząc nas prawie trzydziestostopniowym upałem. Tego dnia mieliśmy naprawdę wielkie plany – nasza wcześniej przygotowana mapka z miejscami do odwiedzenia dosłownie pękała w szwach. A nam dosłownie wszystko kruszyło się w dłoniach. A to kilka punktów, na które liczyliśmy – było nieczynnych, a to w aucie przepalił się kierunkowskaz (niestety lampa, nie żarówka), a to jakieś remonty i korki, które skutecznie burzyły nasz starannie opracowany plan.
Jednym z zaznaczonych miejsc na mapie była Kurpiowszczyzna.
To rejon na Mazowszu, który dzieli się na dwie Puszcze – Zieloną i Białą. Mieliśmy tam zwiedzić malutkie muzeum przy dość ruchliwej drodze i przyznam szczerze, że już na jego widok głośno i ciężko westchnąłem: O nie, znowu niewypał. Musisz jednak wiedzieć, że na tyle lat prowadzenia bloga nigdy nie odpuszczamy sobie. Do końca. Często okazuje się bowiem, że pierwsze wrażenie jest jak najbardziej mylne, a w środku czeka na zwiedzających istna perełka.
Tym razem też czekała, ale szybko okazało się, że nie była nią stara chata.
Kiedy wszedłem do środka, przywitała mnie pusta przestrzeń i cichutko pogrywające radio gdzieś w tle. Wszedłem niepewnie do wielkiej sali, w której stały stoły. Ustawione prawie jak na wesele – jednym cięgiem dookoła całego pomieszczenia. Całość była ogarnięta półmrokiem ze względu na poprzyklejane na szybach ręcznie robione plakaty. Poziom wykonania wskazywał ewidentnie na dzieci z pierwszych klas szkoły podstawowej. Na końcu siedziała sobie kobieta w typowym, niebieskim fartuszku w białe grochy i ugniatała jakieś ciasto. Zerknęła na mnie i zapytała niczym moja serdeczna babcia:
-Czego szukasz chłopcze?
Nie ukrywam, że w pierwszej chwili poczułem się niczym intruz, który bezprawnie wtargnął na czyjąś posesję. Gdy szybko wytłumaczyłem cel swojej wizyty, kobieta uśmiechnęła się szeroko od ucha do ucha i zaprowadziła mnie do celu.
Do oglądania była malutka izba, w której zebrane były przedmioty życia codziennego. Sala stanowiła fajną bazę do nauczania dla ich dzieci. „Zwiedzenie” jej nie zajmuje więcej niż 3, w porywach do 5 minut. Gdy zacząłem zbierać się do wyjścia, stwierdziłem, że ucieczka „po angielsku” w tej sytuacji jest nie na miejscu, więc zapukałem w futrynę i grzecznie się pożegnałem.
-Już idziesz? To zanim wyjdziesz, chodź, to mi pomożesz!
Kobieta poprosiła, bym… podsypał jej mąki. Wrodzona ciekawość (albo wścibskość) zmobilizowała mnie, bym zapytał – co konkretnie robi. Kobieta, jak wiele innych osób na jej miejscu (i wieku) spostrzegła, że ma ciekawskiego słuchacza, więc wyprostowała się, uśmiechnęła i zaczęła swoją opowieść.
A robiła fafernuchy. Na festyn.
Fafernuchy to ciastka, które wykonuje regularnie od kilkudziesięciu lat i w tym czasie dorobiła się nawet odznaczenia przepisu, który trafił na listę produktów tradycyjnych województwa mazowieckiego. Kurpie słyną z fafernuchów, a ona miała do perfekcji opanowany przepis, wyniesiony z domu rodzinnego.
Nazwa fafernuchy pochodzi od niemieckiego słowa „Pfefferkuchen” oznaczającego ciasto pieprzowe. To bardzo proste w wykonaniu ciasteczka albo raczej – przekąska do podgryzania, która kształtem przypomina minikopytka albo groszek ptysiowy. Sala, w której się znajdowałem, to pomieszczenie udostępnione przez samorząd do warsztatów, by przepis i sposób wykonania przekazać następnym pokoleniom.
Tym razem moja rozmówczyni swoje wypieki przygotowywała na tutejszy Festiwal Miodu i Chleba w Kamieńczyku. Dodała też, że wspomniane fafernuchy występują w dwóch odmianach. W Białych Kurpiach dosypywano do nich pieprzu oraz cynamonu, by miały słodko-pikantny posmak. Ale w Kurpiach Zielonych używano zamiast tego – marchwi i buraka. Ta druga wersja była uważana za droższą i bardziej wytrawną. Dziś dodać do przepisu można warzywo, które ma się dostępne w kuchni np. cukinię. Dodaje się też śmietanę, choć kiedyś właściwie się jej nie wykorzystywało.
Prawda jest jednak taka, że baza jest ta sama i nie ma znaczenia, co dasz do środka. Fafernuchy były kiedyś przekąską popularną przede wszystkim wśród biednych ludzi. Kobieta opowiadała mi, że gdy była mała – w wiele zim nie było co jeść, a słodyczy na święta Bożego Narodzenia nie było. Zamiast tego pieczono właśnie fafernuchy „z tego, co miało się pod ręką”. Ciastka mają właściwości podobne do pierników – mogą leżeć długie tygodnie i w dalszym ciągu nadają się do spożycia. Dlatego oprócz oczywistej przekąski – wykorzystywało się je jako ozdoby na choinkę albo traktowano jako zakąskę pod napitek dla dorosłych.
Kobieta przygotowywała kolejne blachy ciasteczek.
Z każdej z nich kazała mi próbować kolejne i kolejne aż… najadłem się do syta. Z nutką nostalgii w głosie opowiadała, że teraz jest coraz starsza i nie zawsze ma chęć się tym już zajmować. Teraz zrobiła wyjątek właśnie ze względu na wspomniane święto, a i sołtys ją do tego usilnie namawiał. Wtedy zrozumiałem, jak wielkie miałem tego dnia szczęście. Gdybym przyjechał kilka godzin wcześniej lub później, nigdy bym jej nie spotkał i tego wszystkiego bym się nie dowiedział. Pod koniec, już wychodząc, kobieta zanotowała mi przepis i dała mi go na karteczce, mówiąc: masz, zrób w domu i dawaj dziecku zamiast chipsów, albo podawaj do piwa. Będziesz zadowolony.
Fafernuchy to zdecydowanie regionalna ciekawostka i doskonała przekąska. Przepis oczywiście wykonałem w domu i jedyne drobne modyfikacje, które możesz wprowadzić według uznania to ilość pieprzu lub cynamonu. Im tych składników więcej, tym fafernuchy będą zostawiały bardziej pieprzny posmak na języku, co podobno ceni się w tym regionie. 😉 Wersja poniżej jest całkiem łagodna, spokojnie możesz tę przekąskę zaserwować dzieciom.
Fafernuchy Przepis
I Składniki na początek:
- śmietana 0,4 l 18%
- szklanka cukru
- 3 łyżki miodu pszczelego
- 2 czubate łyżeczki cynamonu oraz pieprzu
II Składniki, które dodaje się później:
- 0,5 kg mąki żytniej
- 0,5 kg mąki pszennej
- soda
Wykonanie:
- Wszystkie początkowe składniki (I) solidnie ze sobą zmieszaj, oraz dodaj szczyptę soli.
- Do masy dodaj rozpuszczone w ciepłej (ale nie gorącej!) wodzie dwie czubate łyżki sody. Znowu porządnie wymieszaj. Ja użyłem do tego miksera i miksowałem przez około dwie minuty.
- Potem dodaj mąkę: 0,5 kg żytniej oraz 0,5 kg mąki pszennej.
- Wymieszaj. Na początku możesz ponownie użyć miksera, ale ostatecznie wyjmij wszystko na stolnicę (lub blat) i ugniataj niczym ciasto na pizzę. Jeśli ciasto za bardzo klei się do rąk, możesz je posypać mąką – raz pszenną, raz żytnią.
- Gdy ciasto już będzie sprężyste, podziel je na kawałki. Jeśli nie chcesz – nie musisz go całego wypiekać. Wszystko przypomina ciasto na piernik, więc spokojnie może poleżakować.
- Z porcji ciasta uformuj wałek jak na kopytka i tnij na małe kawałki – zalecam takie wielkości kostki do gry.
- Pocięte ciasto układaj na blasze z piekarnika – nie musisz wykładać papieru czy czymkolwiek smarować. Piecz w temperaturze 180 stopni przez 5 minut, a po tym czasie drewnianą łyżką zwyczajnie zamieszaj fafernuchami jak pieczonymi ziemniakami, by opiekły się z innej strony. Po kolejnych 5 minutach możesz je wyjąć. Z początku będą wydawać się miękkie, ale im bardziej będą stygły, tym będą twardsze i chrupiące. Takie ciastka spokojnie mogą przeleżeć nawet 2-3 miesiące.
A gdzie marchewka? w fafernuchach obowiązkowa?
To jest wersja bez marchewki 🙂
Takie robiła moja babcia Wiesia?. Mówiła na nie nowolatki, bo piekła je po Nowym Roku. Chrupiące pyszności!
Śliczna nazwa! Nie słyszeliśmy jej!