Moja córka z uznaniem przyglądała się mojej pracy, kiedy robiąc to coraz dziwniejsze pozy, próbując złapać najlepsze ujęcie – wyglądałam często ciekawiej niż niejeden pomnik, który usiłowałam sfotografować. Wie doskonale, do czego aparat służy i kiedy tylko skieruję obiektyw w jej kierunku – odsłania swoje ząbki, w wyćwiczonym, pełnym mleczaków uśmiechu. Zanim się obejrzałam – ukradła mi mojego Nikona i znad wizjera zaczęła wołać:
– Poproszę o szerszy uśmiech! Zrobię wam zdjęcie!
Jako że sytuacja zaczęła się nagminnie powtarzać – stało się jasne, że należy pomyśleć o urządzeniu dostosowanym do jej wieku. Nie chcieliśmy, by korzystała z naszych – „dorosłych” sprzętów, które łatwo mogłyby ulec „wypadkowi”. Poza tym – kurde! Dziecko, które wykazuje chęci, by robić coś konstruktywnego (choćby było to i smarowanie 14 bułki z rzędu masłem, bo się właśnie nauczyła…) należy wspierać, prawda? PRAWDA?!
Jaki aparat fotograficzny dla trzylatka?
Nie interesował nas aparat złożony. Nie chcieliśmy się oszukiwać, że na starcie odkryjemy w Lilce damską wersję Tyszki. Być może kiedyś ją to hobby pochłonie, ale jak na razie szukaliśmy czegoś prostego, czego obsługa jej nie zniechęci. Zdecydowana większość urządzeń na rynku jest zbyt skomplikowana dla naszego malucha. Manualne ustawianie ostrości, przysłony, zmiana poziomów ISO – są przydatne dla starszego dziecka, które ma opanowaną sprawność manualną palców i ma rozwinięte abstrakcyjne myślenie.
Moja trzylatka „cyka” fotkę, po czym od razu odwraca wyświetlacz w moim kierunku, pytając, czy wyszło jej ładne zdjęcie. Niezbyt interesuje ją efekt, a cała zabawa polega na robieniu zdjęć. Kiedy doszliśmy do tych wniosków i zaczęliśmy szukać czegoś prostego i przy stosunkowo niewielkim budżecie – dziecioodpornego – odpadło nam prawie wszystko. Aparat nie mógł rozwalić się od pierwszego spotkania z podłogą, bo nawet przy założeniu, że wytłumaczyłam córce zasady działania – zdaję sobie sprawę, że dziecko to… tylko dziecko i zamiast pomyśleć – zanim rozwali, to rozwali – zanim pomyśli.
Po uruchomieniu przeglądarki zdałam sobie sprawę, że im większy kicz, tym wyższa cena, za bądź co bądź – zabawkę dla dziecka. Jak już znalazłam, wydawałoby się perełkę – aparat wydawał się delikatny lub był po prostu cholernie drogi. W końcu jednak natrafiłam na coś, co mnie zainteresowało. Aparat cyfrowy GoGEN Maxi Foto. Ok, przyznaję, że nazwy firmy wcześniej nie słyszałam, a opinii w sieci jak na lekarstwo. Zachęcające zdjęcia poglądowe (masywny, dwukolorowy z dziecięcą, niekrzykliwą grafiką i paskiem na rękę) skusiły mnie jednak na tyle, że zaryzykowałam.
Pierwsze wrażenia
Powiem wam szczerze, że od strony technicznej urządzenie nie powala na kolana – matryca 3 Mpix bez jakiejkolwiek stabilizacji obrazu, wyświetlacz LCD wielkości 1.77 cala, obsługa popularnych kart SD i… to właściwie tyle. Nic nadzwyczajnego – zwykłe smartfony robią lepsze zdjęcia.
Dużą zaletą jest podwójny wizjer. Małemu dziecku ciężko wytłumaczyć, że przez wizjer ma patrzeć jednym okiem, a tutaj ten problem znika. Pozostałe elementy są zredukowane do praktycznego minimum. Zasilanie na dwie baterie paluszki schowane jest pod przykręcaną na dwie śrubki pokrywą – zatem nie ma niebezpieczeństwa, że coś się rozpadnie albo dziecko rozbroi małe elementy.
Obsługa aparatu jest banalna – całość sprowadza się do pięciu przycisków, z czego jeden to włączanie zasilania, drugi to spust migawki, trzeci to zmiana trybu pomiędzy zdjęciami a filmem, a dwa pozostałe to przeglądanie zdjęć i nakładanie… filtrów z pieskami.
Czy warto?
Cóż – Lilka jest zachwycona i wczuwa się w rolę fotografa, robiąc zdjęcia. Na początku nie bardzo jej wychodziły – za szybko poruszała aparatem po naciśnięciu spustu, przez co zdjęcia się rozmazywały. GoGEN wymaga, by przez chwilę przytrzymać go w miejscu – prędkość migawki nie należy do najszybszych. Bardzo szybko da się to wyćwiczyć i efekty zaskoczyły nawet nas, gdy zajrzeliśmy do jej zdjęć!
Osobną kwestią są baterie – trzeba mieć ich dosłownie wagon, bo aparat jest bardzo prądożerny. Dwa paluszki wystarczają na ok. 30-40 zdjęć. Zatem lepiej zainwestować w akumulatorki.
Przeglądając jej zdjęcia do tego tekstu, odkryłam jednak coś zupełnie innego. Karta pamięci została wypełniona rzeczami i sytuacjami, na które na co dzień nie zwrócilibyśmy uwagi. Szalenie fascynujące płytki chodnikowe, 40 zdjęć kamienia i muchomora albo ja… robiąca inne zdjęcia, setną kawę lub przeglądająca Facebooka, a Filip rozwalony na kanapie z padem od konsoli w ręku.
Tych kilka udanych zdjęć, które widzicie we wpisie – sprawia, że przestałam myśleć kategoriami „warto/nie warto”. Zabawka nie tylko przetrwała próbę czasu, ale doskonale rozwija nowo odkrytą pasję naszego dziecka. A jej fotki jeszcze bardziej pozwoliły nam zajrzeć w jej świat. Jeżeli ty także szukasz czegoś, co rozwinie pasję twojej pociechy – nie masz się nad czym zastanawiać. Fajny gadżet za niewielkie pieniądze sprawi masę radości. A nie o jakość robionych zdjęć tutaj przecież chodzi.
Też jakiś czas temu stałam przed wyborem co kupić córeczce, bo odkryła moją lustrzankę a szkoda mi było żeby coś się z nią stało. Postanowiłam kupić jakiś wzmocniony aparat,trafiłam na panasonica ft30 za jakieś 500zł i mam święty spokój. Ania lata z aparatem, upada jej, bateria trzyma w miarę długo a nawet wodowanie przeżył
Super nasza Lilka na pewno polubi!
Wasza córa też ma Lilka? 😀 No to kupuj. Nie będziesz żałować 🙂