Z niemałym zdziwieniem odkryliśmy ostatnio, że podróżując po Polsce – zaczynają nam się tworzyć takie restauracyjne przystanki, gdzie zawsze skręcamy, jeśli jesteśmy za daleko do punktów docelowych. Albo skończą nam się kabanosy w drodze, hyhy. Tym sposobem dość regularnie lądujemy w naszej ulubionej restauracji w Szydłowcu.
Z drugiej strony – jeśli jedziemy gdzieś na dłużej, zawsze staramy się szukać lokalnych smaków i specjałów. Kuchnia regionalna zawsze kryje w sobie doznania, których na co dzień zwyczajnie nie ma okazji spróbować. To ma swoje wady. W niektórych miastach coś „tutejszego” zawęża wybór do dwóch/trzech lokali. Jednak mając do wyboru kolejny żurek, pomidorową, frytki z mięsem lub kolejną włoską knajpkę – ryzykujemy regularnie. Takie jechanie na ślepo często sprawia, że jesteśmy później niezadowoleni z wyboru bądź dalej głodni. Do dziś mam we wspomnieniach nasze nieudane poszukiwanie dobrej i smacznej kuchni, chociażby w Sandomierzu albo pierwsze rozczarowanie związane z Mandragorą w Lublinie.
Czasem łapię się na tym, że noszę w sobie trochę takie oczekiwanie, że jak okolica, którą zwiedzamy – jest zachwycająca, to takie samo powinno być jedzenie. Nasz ostatni wyjazd do Zamościa był w pełni spontaniczny. Zwykle staramy się w takich (kulinarnych, bo turystycznie zwykle nasz wybór jest zbyt duży) sytuacjach nie zaglądać do lokalnych przewodników, czy podpowiedzi. Kierujemy się raczej zasadą – taml gdzie jest tłum – tam musi być dobrze. Zwykle, się to sprawdza.
Ale Bohema nam podpadła. Z początku.
Będąc w Zamościu, trafiliśmy akurat na imprezę na rynku, podczas której w samym mieście i okolicach było dość tłoczno. Trudno się dostać wówczas gdziekolwiek, nie wspominając o tym, że jeszcze trudniej coś zjeść. Gdy zatem podeszliśmy do ogródka Bohemy – kelnerka zlustrowała nas wzrokiem, chłodno informując, że dziś do końca dnia nie ma szans na stolik. I bezsensu czekać, bo jak widać – nie zapowiada się, by jakikolwiek stolik miał się zwolnić.
Pomyślałem, że przecież jest dopiero 18, ale potem przeszedłem się po rynku i po 30 minutach z trudem znalazłem JEDEN stolik, w ogródku, gdzie było miejsce. Szybko spokorniałem, czekając ponad godzinę na nasze zamówienie u konkurencji. Już nie wspominam, że co prawda nie padało – ale było okropnie zimno.
Restauracja Bohema Zamość – podejście drugie
Kusiły mnie te dania regionalne wymienione na stronie Restauracji Bohemy okropnie. Następnego dnia postanowiliśmy podejść do tematu sprytniej i pojawiliśmy się tam już przed godziną 14. Nie zdziwiło mnie, że jest znowu w połowie zapełniona, a że było słonecznie – tym razem wybraliśmy ogródek świadomie. Choć jak ktoś planuje zjeść w środku, to też może być jakaś atrakcja, bo Restauracja Bohema znajduje się w zabytkowej kamienicy Bystrzyckiego. Z ogródka jednak doskonale widać rynek.
Zmiana? Już na wstępie obsługa miła, profesjonalna i życzliwa. Zatem to pierwsze nieporozumienie można zrzucić na karb ciężkiego dnia pracy. Po przewertowaniu karty okazało się, że karta zawiera też dania włoskie. Skupiliśmy się jednak na potrawach regionalnych, czyli smakach Roztocza.
Przystawki
Na (trochę nieformalną) przystawkę wzięliśmy cebularze. Jest to chrupiący, ciepły placek pszenny, posypany makiem i cebulą. Zakochaliśmy się w nich, będąc jeszcze w Lublinie i zawsze ochoczo je pożeramy, kiedy tylko gdzieś na nie trafimy. Okazało się, że w Zamościu mają trochę inne cebularze (nazywają się cebularze zamojskie), są troszkę mniejsze i nieco inne w smaku. Kiedy pojawiły się przed nami takie ciepłe i aromatyczne, a na każdym z nich leżała malutka kostka masła, która powoli roztapiała się – dostałem ślinotoku. Nie wiem, jak w lubelskim kręcą te cebularze, ale zachwyt mnie ogarnia za każdym razem, gdy je zjadam. Próbowaliśmy odtworzyć przepis w domu, ale był daleko (hen, hen) za oryginałem.
Cebularze w Restauracji Bohema w Zamościu smakowały nawet lepiej niż te w Lublinie (chociaż tamte też były pyszne). No, ale te były pyszniejsze. W sumie to najlepsze cebularze, jakie dotychczas jedliśmy i mogę tylko rzewnie zapłakać, że Zamość jest tak daleko. Wpadałbym tutaj regularnie z Klaudyną, tylko po to, żeby je szamać.
A do picia? Lemoniada! Niestety nie było cytrynowej, ale grejpfrutowa też była świetna. No i słomki. Eko! Szacun!
Dzikie Roztocze
Na główne danie, już bez zupy – Klaudyna zażyczyła sobie stek z sarny podawany z kaszą pęczak z kurkami, sosem ze staropolskiego wina i sałatką winegret. Ukradłem jej kawałek i tak dobrego mięsa dawno nie jadłem. Wiem, że to nie brzmi najlepiej, biorąc pod uwagę jak dużo podróżuję, ale to prawda! Mięso było delikatne, nie było gumiaste (a tego się trochę bałem), miało głęboki zapach pełen aromatu. Sos pięknie komponował się ze słodkim mięsem, a sałatka dopełniała smaku. Klaudyna się ze mnie nabija, że kiedy się zachwycam jakimś daniem, to jest ono zawsze „odpowiednie” i „takie jak być powinno”, ale prawda jest taka, że to smakowało właśnie tak dobrze, jak wygląda. Chociaż nie – smakowało dużo lepiej, niż wygląda. Pyszne!
Ja złapałem się za polędwiczki wieprzowe w grzybowym pudrze owinięte boczkiem, podawane z bukietem warzyw, terriną ziemniaczaną i sosem pieczeniowo-musztardowym. Polędwiczki były soczyste i nie stawiały oporu pod naciskiem noża. Były na tyle delikatne, że bez kłopotu dawały się przekroić (odpowiednie 😉 ). Warzywa ewidentnie gotowane na parze zachowały swój smak i aromat, a terrina ziemniaczana była wspaniale i aromatycznie doprawiona. Całość smakowicie współgrała z sosem pieczeniowym.
Czas na deser
Dobre to wszystko było, ale po intensywnym zwiedzaniu postanowiliśmy skusić się na deser. Obok cappuccino robiliśmy losowanie, kto ma co wziąć, bo mamy taką zasadę, że jak kuchnia jest spoko, to wybieramy co innego. I tu przegrałem, bo Klaudyna wybrała Łamańca Hetmańskiego, który był absolutnie wybitny. Deser był słodki (ale tak akurat), chrupiący, delikatny, kremowy. Taki mniam. Cukiernicze arcydzieło, które można w zasadzie jeść bez końca.
Ja wziąłem szarlotkę orkiszową z rabarbarem. Bardzo poprawna – wilgotna, krucha po dotknięciu widelcem. Jedyne zastrzeżenie, które mam to wolę szarlotki, które wykonane są z kwaśniejszej odmiany jabłek. Poza tym – doskonała.
Nie wyobrażam sobie być w Zamościu, a nie być w Bohemie
Restauracja Bohema w Zamościu to knajpka, która stanęła na wysokości zadania pod względem kulinarnym. Ba – właściwie to przebiła nawet nasze oczekiwania, jakie wobec niej mieliśmy, bo nastawialiśmy się na dość przeciętną kuchnię.
Wbrew pozorom na lokalach, ciąży wielka presja. Z jednej strony muszą oferować niezłą jakość potraw, a z drugiej (przez fakt, że są na samym rynku) – automatycznie zdają się wizytówką całego miasta. Bohema doskonale radzi sobie z obydwoma zadaniami. Jeśli zatem będziesz w Zamościu, zakończ zwiedzanie na uczcie w Restauracji Bohema. Szczerze polecam!
Restauracja Bohema Zamość
ul. Stanisława Staszica 29, Zamość
www.bohemazamosc.pl
Następnym razem zapraszam do Restauracji Staropolskiej, również na rynku, na prawo od ratusza. Specjalizuje się w kuchni ormiańskiej, której przedstawiciele zamieszkiwali niegdyś w tym kwartale kamienic (stąd kamienice na prawo od ratusza są tak bogato zdobione, bo Ormianie byli wtedy jednymi najzamożniejszych obywateli). Zupa z pokrzywy – pycha! Co do drugiego, to ciężko polecić coś konkretnego, bo wybór jest duży, a każda potrawa jest… no właśnie.. inna; to nie będzie mięso z kaszą/ziemniakami i surówką, tylko zupełnie oryginalne połączenie smaków 🙂 Każdą rocznicę ślubu moich rodziców spędzamy właśnie tam. Polecam, zamościanka 😉
Oj, powiem Ci, że do ostatniej chwili wahaliśmy się nad nią. Gdyby nie tłumy, pewnie byśmy wylądowali tam!
Dzięki za polecenie. Upewniłaś nas, by tam zajrzeć!