To drugi oficjalny bieg od momentu, gdy zgłosił się do mnie Juliusz i zaproponował pomoc w treningach. Poprzednio – w dystansie na 5 kilometrów, poszło mi nadspodziewanie dobrze. Wczoraj jednak nie byłem aż tak pewny siebie.
Zimno i ciemno
Normalnie o tej porze roku odpuszczam sobie bieganie. Łatwo o wymówkę, bo za oknem zimno i ciemno, a to zawsze skutecznie podcina moją motywację do tego, by wyjść z własnej woli w dość obcisłym stroju i biec przed siebie. Zwykle więc podczas wyczołgiwania się spod kocyka stwierdzałem, że to jednak nie dla mnie i poczekam na nowy, ciepły sezon.
Teraz jest inaczej. Juliusz wrzuca mi kolejne biegowe zadania treningowe, a skoro zechciał mi pomóc – nie wypada szukać wymówek, tylko trzeba się podnieść. W ogólnym rozrachunku jestem nad wyraz zadowolony, bo nic tak nie motywuje, jak myśl, że zawiedzie się drugą osobę. Jednak idąc wczoraj wzdłuż ulicy Targowej – jedyne myśli, jakie mi biegały po głowie to by wrócić do auta, a następnie do domu zakopując się w gorącej pościeli. Już wcześniej byłem przeziębiony, w efekcie czego temperatura na dworze doskwierała mi bardziej niż zwykle. Chłodno? Gdzie tam! Było mi przeraźliwie zimno i stojąc na starcie – wprost nie mogłem doczekać się otwarcia biegu. Do tego był to mój pierwszy bieg nocny. Co, jak co, ale w takim jeszcze nie brałem udziału!
Do biegu, gotowi, start!
Cała trasa przebiegała ulicami Pragi Północ i sama w sobie była bardzo atrakcyjna. Biegliśmy najbardziej charakterystycznymi, kultowymi wręcz ulicami jak: Ząbkowska, Kawęczyńska, Brzeska, czy Białostocka. To ulice, które nie tylko doskonale znam, ale zawierają same w sobie masę atrakcji. Ot, chociażby wiele murali, o których wcześniej pisaliśmy.
Poza tym bieg był wręcz podręcznikowo dobrze przygotowany. Trasy wytyczone bardzo wyraźnie, na każdym zakręcie stał ktoś z obsługi, ale to, co podobało mi się najbardziej to dwie rzeczy. Pierwsza – absolutnie fajną sprawą był przejazd (dwukrotnie w trakcie mojego biegu) opieki medycznej na quadach, by sprawdzić, czy wszystko jest ok. Niby nic, ale jednak takie rzeczy rzadko obserwuję na innych biegach. Drugą – że minął nas również samochód pilota, który na dachu miał zamontowany zegar z aktualnym czasem biegu. Kurczę, ale mi to dodało sił i motywacji!
Diament tego biegu krył się jednak zupełnie gdzie indziej
To byli tzw. „pacemakerzy”. To rodzaj motywatorów, trenerów, którzy towarzyszyli nam podczas całego biegu. Wyposażeni byli w charakterystyczne, pomarańczowe koszulki, na których widniały odpowiednie czasy: 40, 45, 50, 55, 60, 65, 70 i 80 minut. Chcąc dobiec do mety w określonym czasie – wystarczyło biec w towarzystwie takiego Pacemakera. Człowiek ten nie tylko narzucał konkretne tempo biegu, ale – co jest absolutnie fantastyczne – motywował, poprawiał, kierował ku nam swoje uwagi: jak należy biec albo jakich błędów nie popełniać. No taki osobisty trener na oficjalnym wydarzeniu! Bomba!
Efekt? Nowa życiówka!
Było źle przed biegiem, a potem jeszcze gorzej po biegu. W jego trakcie jednak czułem się fantastycznie. Widzę po sobie, że regularne treningi i motywacja od Juliusza działa cuda. Na tyle, że Nocny Bieg na Pradze w efekcie zamknąłem ze swoją nową życiówką – 54:12 na tym dystansie. Aż jest mi autentycznie szkoda, że tak marnie się czułem (zdrowotnie), bo kto wie, może rezultat byłby jeszcze lepszy?
W biegu tutaj pomagało mi wszystko – wspomnieni pacemakerzy, mieszkańcy Pragi, którzy głośno dopingowali – stojąc nie tylko wzdłuż trasy biegowej, ale także wychodząc na balkony, a także fantastyczna atmosfera i organizacja całego biegu. I wiesz co? Fakt, że całość odbywa się w nocy – robi robotę! Z pewnością będę go miło wspominał przez długie miesiące, a może i lata!
Dodaj komentarz