Małe, niepozorne miasteczko Livigno, które spokojnie można obejść w 3 godziny – jest rajem dla ludzi uwielbiających wszelkie sporty śnieżne. Panuje tutaj mikroklimat, któremu mieszkańcy zawdzięczają śnieg utrzymujący się nawet do połowy maja. Tak przynajmniej twierdziły foldery reklamowe.
Szczerze mówiąc – sami nieco zwątpiliśmy w sens naszej wyprawy, kierując się tu pod koniec kwietnia. Po stronie szwajcarskiej kwitły drzewa, w okolicy nie było nawet garstki śniegu, a od celu dzielił nas zaledwie tunel wydrążony w skale.
Tunel Munt la Schera jest właściwie jedyną drogą dojazdową do Livigno. Zanim go wydrążono, miasteczko było odcięte od świata przez dobre… 9 miesięcy. Nieco stropieni, zastanawialiśmy się, co właściwie zobaczymy. I mimo zapowiedzi, kompletnie nie spodziewaliśmy się tego:
Fantastyczne, majestatyczne Alpy były zaśnieżone po same szczyty! Czuliśmy się jak po przejściu do innego wymiaru niczym Alicja z Krainy Czarów. Takie „PYK!” i znowu mamy zimę. Niezwykłe uczucie.
Livigno położone jest pomiędzy dwiema górami – Carosello i Mottolino.
Pierwsze wrażenia? Straszne. Dość wiekowy wyciąg na Carosello, nie bez powodu jest nazywany przez polskich turystów „wytrzeźwiałką”. Mocno trzęsie, stoki narciarskie są strome i jako kompletnie niezawodowy narciarz, bałem się zjeżdżać gdziekolwiek indziej niż na „oślej łączce”, która tak po prawdzie – przypomina naszą, wcale nie tak niską Gubałówkę.
Mimo że czułem ogromny obciach przed czterolatkami śmigającymi z tych wysokich stoków – z przyjemnością, chociaż popatrzyłem na krajobraz w dole:
I w górze:
Zresztą, każdy zakątek tego miejsca wzbudza – jeśli nie zachwyt, to przynajmniej zdziwienie. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że ludzie zjeżdżają sobie w samych bluzach? Albo nawet w koszulkach z krótkim rękawem?
Wjeżdżając na Mottolino, sami byliśmy zaskoczeni, jak bardzo podniosła się temperatura. Wielu naszych współtowarzyszy miało pod koniec wyjazdu buraczkowy kolor twarzy, gdzieniegdzie urozmaicony schodzącą skórą.
Pogoda nie jest tutaj jedynym dziwem. Drugim jest fakt, że całe Livigno jest strefą bezcłową.
Oznaczało to dla mnie nic innego niż… zakupy! Flaszka popularnej polskiej wódki kosztuje tu tyle, co dwie paczki chusteczek higienicznych, albo dwie czekolady Lindta. Mój ulubiony producent czekolady jest w zasadzie sąsiadem włoskiego miasteczka, także nie żałowałem sobie i pół walizki miałem wypakowane czekoladowymi łakociami.
Zdjęcia, które możecie tu obejrzeć, zostały wykonane w 2010 roku, kiedy to pierwszy raz w życiu wygrałem coś wartościowego w jakimś konkursie internetowym. Wcześniej zjeżdżałem jedynie jako dzieciak w Polsce i prawdopodobnie – gdyby nie wygrana – w życiu bym tu nie przyjechał. W Livigno jeździłem wraz z Klaudyną po najprostszym stoku i nie zdecydowałem się na nic bardziej zakręconego.
Bez wątpienia – dla lubiących jeździć na nartach, jest to raj. Trasy są oświetlone, ładne, urozmaicone, nie trzeba wyczekiwać w długich kolejkach a dla komfortu – każdej nocy ratrak wyrównuje stok.
Miejsce polecam zawodowcom i tym, którzy nie umieją nawet zakładać nart. Jest to świetny obiekt dla pierwszych ćwiczeń i niepewnych prób.
Udało mi się odwiedzić to miejsce kilka lat temu i byłem zachwycony!