W korporacjach z roczną przerwą przepracowałem w sumie 9 lat. Z czego ostatnie 4,5 roku właśnie w Mordorze. Wychodząc stamtąd, czułem się niczym Bilbo Baggins, z trylogii Tolkiena o Władcy Pierścieni. Przepełniała mnie radość. Poczucie zwycięstwa nad siłami ciemności, ale co najważniejsze – miałem wrażenie, jakby ktoś zdjął ogromny ciężar z moich pleców. W rezultacie czułem się chyba nawet lepiej, niż w dniu, kiedy tam poszedłem.
Korporacja to wielka machina, w której pracownik jest tylko trybikiem. Cyferką w Excelu, która jeśli nie pasuje do równania, to się ją zwyczajnie kasuje. Takie równania trzeba cały czas monitorować i badać bardzo dogłębnie.
Wiążę z tobą duże nadzieje.
Czytasz ten tekst, bo właśnie szukasz pracy albo marzy ci się etat w wielkiej, międzynarodowej firmie. Tak jest i tutaj.
Twoi nowi przełożeni i koledzy z biurek obok – zgodnie przyznają, żeś jest nowym, nieoszlifowanym diamentem. Nic dziwnego – w końcu, aby znaleźć się wśród nich, musiałeś przejść długą drogę. Najpierw test sprawdzający twoje kompetencje. Potem stresująca rozmowa kwalifikacyjna. W towarzystwie twojego przyszłego przełożonego, jego przełożonego, cudzoziemca, kobiety od HR i jeszcze jednego człowieka, którego funkcji nawet nie pamiętasz. Przechodząc przez te wszystkie etapy, rozpoczyna się twój pierwszy dzień pracy.
Witaj w rodzinie.
Pierwsze dni szumią ci w uszach. Tak naprawdę nie do końca zdajesz sobie sprawę z tego, co się tutaj dzieje. Nikt za bardzo z tobą nie rozmawia, ale cię to nie dziwi. W końcu jesteś nowy, więc to normalne. Chyba.
Dostałeś biurko, służbowego laptopa i produkty firmy, którymi teraz będziesz się zajmował. To fajna sprawa! Masz w rękach coś, co inni będą nosić dopiero za pół roku! Albo i nie będą, bo może zdarzyć się, że projekt nie dotrwa do końca i zostanie zdropowany. To przecież fascynujące! Czujesz się elitarny i ważny. Ty, w firmie działającej prawie w każdym państwie świata. Statystycznie, co 10 osoba na świecie posiada cokolwiek z logiem tej firmy. Pękasz z dumy.
Starasz się wykazać i jesteś głodny wiedzy. Czekasz na nowe zadania. Przebierasz nogami pod biurkiem i uważnie rozglądasz się dookoła. Powoli zaczynasz dostrzegać pewne mechanizmy. Tutaj wszyscy chodzą na herbatę. Tearoom okazuje się tutaj pewnego rodzaju świątynią. Ludzie chodzą do niej w regularnych odstępach czasu niczym katolicy zmierzający w każdą niedzielę do kościoła. Szybko dostrzegasz, że wypada tutaj bywać, chociaż widzisz, że każdy podchodzi do ciebie nieufnie.
Około południa, wszyscy myślą o zbliżającym się lunchu.
– O, za 20 minut lunch. To ja o tej porze już nie pracuje. – stwierdza nieznany ci osobnik siedzący parę biurek dalej. Nie reagujesz. To pewnie podpucha jakaś, kocenie takie. Siedzisz więc dalej. Dzisiaj nigdzie nie wyjdziesz.
Godzinę później słyszysz, jak przerażeni koledzy, wracają z przerwy. Żywiołowo opowiadają o tym, że właśnie za ścianą – wśród handlowców i marketingowców – zwolniono 11 osób. Wrócili z obiadu i nie mieli dostępu do komputerów. Za chwilę zostali poproszeni do salki i wręczono im wypowiedzenia. Nie wierzysz w to. Zresztą, i tak ich nie spotkałeś, nawet nie jesteś pewien czy oni w ogóle istnieli.
Któregoś dnia, zaraz po nice day meetingu – orientujesz się, że znana ci grupka znów spotkała się w swojej świątyni. Ukradkiem słyszysz, że kolejne osoby lada moment znikną. Dziwne. To wielka, renomowana firma, a ludzie w niej znikają równie często co w dobrym horrorze. Tym razem do odejścia szykuje się aż 5 osób. Postanawiasz w końcu przełamać lody i wchodząc z pustym jeszcze kubkiem, zagadujesz: Co to? Wszyscy uciekają z tonącego okrętu? Nastaje cisza. Już wiesz, że usłyszałeś coś, co nie było przeznaczone dla twoich uszu. Rzucają ci krótkie: nie, to tylko ćwiczenia i wychodzą bez słowa.
Tego samego dnia z business tripa wraca kolega z biurka obok, którego jak na razie do tej pory nie było. To była pewna stała. Wszyscy, niezależnie od tego z kim do tej pory udało ci się zamienić słowo – ostrzegali cię przed nim. Kolega do rany przyłóż. Nareszcie ktoś zagaduje, podpowiada, tłumaczy, chodzi z tobą wszędzie. Dosłownie wszędzie. Gdyby mógł, to i do toalety by z tobą poszedł. Po kilku dniach już wiesz, że jakakolwiek próba poproszenia go – by dał ci chwilę skupić się na pracy – nie skutkuje. Mentalnie wyłączasz się.
Jak chcesz umowę, to musi być performance. Jak będzie performance, to będą pieniądze.
Nagle przebudzasz się z letargu. Patrzysz na kalendarz. Mija właśnie trzeci tydzień twojej pracy. Zaczynasz z lekka panikować, bo właśnie uświadamiasz sobie, że tak właściwie to… nic nie zrobiłeś. Trochę obciach. Gdy pojawia się pierwsza pensja, myślisz zatem: Cholera. Podwójny wstyd. Nie dość, że mało, to jeszcze nie zasłużyłem. Rozglądasz się niepewnie dookoła, ale ciągle widzisz to samo. Koledzy udają, że pracują i odnosisz wrażenie, że pracodawca udaje, że płaci. Nie pytasz. Jeszcze.
W połowie drugiego miesiąca okresu próbnego postanawiasz jednak zapytać szefa, co ty właściwie masz robić. No i fajnie byłoby w końcu wiedzieć, do jakiego zespołu w końcu cię przydzielą. Zaciskasz kciuki i zmierzasz do betonu – czyli do grupki ludzi, którzy cechują się najdłuższym stażem oraz najwyższymi stanowiskami. Wśród nich siedzi twój szef. Po drodze słyszysz niepewne szepty: Zwalnia się? Nie, nie ma kartki w ręku. To po co idzie? Nie wiem, wariat jakiś?
Gdy próbujesz zagadać szefa, słyszysz zdawkowe: nie mam teraz czasu. Zbity z tropu wracasz na miejsce.
Następnego dnia nie poddajesz się – zaczynasz działać aktywnie. To już odruch obronny. Zaraz kończy mi się okres próbny, a ja nic nie zrobiłem. Jak oni mnie z tego rozliczą? Zwolnią mnie! Sam zaczynasz chodzić między biurkami, zagadywać, dopytywać się. Wyrzucasz sobie, że tyle czasu bezczynnie siedziałeś.
Zaczynasz naciskać, by dali ci cokolwiek. Udaje się. Dostajesz pierwsze zadania, których nikt nie chce. Siadasz przed nimi i… nic nie rozumiesz. Trącasz kolegę obok, mówiąc: Hej, sorry… A jak to się robi? Zapada niezręczna cisza. On bierze głęboki wdech, po czym stanowczo, ale spokojnie odpowiada: A ile ty tu pracujesz, że jeszcze tego nie wiesz? Palisz się ze wstydu. Trafił, cholera, w punkt. Przestajesz pytać.
Ty za to odpowiadasz!
Przetrwałeś. Nie wiesz nawet jakim cudem, ale przesiedziałeś tam kilka lat. Dorobiłeś się nawet awansu. Orientujesz się doskonale we wszelkich meandrach systemu i trochę starasz się z nim walczyć. Firma nie robi imprez integracyjnych? Żaden problem! Spotkacie się na piwie raz czy dwa, własnym kosztem. Organizujecie sobie turniej ping ponga z nagrodami na firmowym stole i zwyczajnie się lubicie.
Tutaj wszystko jest jak w rodzinie – na dobre i na złe. Dopóki szefostwo nie wie. Tak naprawdę ono też o wszystkim wie, ale udaje, że nie wie przed zagranicznymi managerami. Musi trzymać fason.
Ty jeszcze nie. Nie ten szczebel. Betonowi na wszelki wypadek nie ufasz. Tam za dużo się dzieje. Raz są dla ciebie mili, by potem wykorzystać uzyskaną przez ciebie informację, aby podłożyć ci świnię. Nie, nie. Trzymasz ze swoimi. Kryjesz swoich. Przymykasz oko, gdy zostawiają swój identyfikator recepcjonistce albo sprzątaczce, by móc przyjść później do roboty albo nie odrabiać zaległości. Manager udaje, że nie wie, system nie widzi – problemu zatem nie ma.
Nadszedł dzień, w którym dostajesz swój własny projekt. Wielki moment. Znów nabierasz wiary w siebie, firmę i cały świat. Na spotkaniu próbujesz zadać jakieś szczegółowe pytania, które pomogłyby w zaplanowaniu pracy.
– Ty jesteś właścicielem tego problemu – słyszysz. Jednak nie reagujesz. Wiesz dokładnie, że menago nie wie tego dokładnie tak samo, jak i ty. Po co więc obnażasz jego niewiedzę, zadając mu pytania? Wróć do szeregu i nie wychylaj się.
Podczas projektu okazało się jednak, że ktoś dał ciała i przeoczono ważny błąd. Powstał problem. Zatem od teraz masz jeszcze więcej spotkań. Z salki już praktycznie nie wychodzisz. Betonu nie pytasz, bo wiesz, że i tak nie będą nic wiedzieć albo utną temat. Zresztą Wielkimi Firmami rządzi niespisana nigdzie „Teoria Piramidki”. Kiedy coś się, kolokwialnie mówiąc – zesra na szczycie – zawsze całe błoto spływa do tych piętro niżej. A ci przekazują to dalej i dalej. Najgorzej oczywiście mają ci na samym dole tej drabinki.
Dokładnie tak samo jest w Mordorze. Zatem jeśli zrobić ma coś twój szef – na pewno będziesz robić to ty. Powinno ci zależeć, żebyś jak najszybciej znalazł się piętro wyżej.
Szefa mam kierownika-wizjonera.
Zagraniczny manager ma zawsze racje. Tego się już dawno nauczyłeś. Jak on coś powie – to to wykonujesz. Zresztą oni mają nawet powiedzonka na takie sytuacje: kamień, który się nie porusza, obrasta mchem. Oznacza to tylko tyle, że musisz robić w kółko to samo. Nawet jeśli w twoich oczach jest to totalnie bez sensu. Byleby coś robić i wykazywać aktywność. Zresztą, wiesz doskonale, że nie jesteś tu od myślenia, bo w końcu najpierw trzeba zrobić, a potem pomyśleć.
Zaczyna cię męczyć ta wszechogarniająca obojętność. Ludzie przychodzą i odchodzą. Korpomaszyna mieli ich z taką skutecznością, że zaczyna brakować rąk do pracy. Zostało was tylko 16, z czego aż 9 to kierownicy lub managerzy. Jeszcze trochę i nie będzie komu pracować. Jedyne kto się nie zmienia to beton. Ci siedzą wytrwale i nie dostrzegają, że czasy jakby lekko się zmieniły. Przysłuchujesz się scence, jak kogoś właśnie szkolą: jak wyślesz maila do wszystkich, to wszyscy będą poinformowani. Nachodzi cię chwila refleksji. Nie ma tutaj starych znajomych, a większość twarzy jest ciągle ta sama. Zatoczyłeś koło. Znów nie masz z kim gadać. Nowych imion nie nadążasz się uczyć, a z betonem nie trzymasz od pierwszego dnia.
– Nie ziewaj. Jak masz ziewać, to weź wolne, wyśpij się i dopiero przyjdź do pracy!!!
Niepewnie podnosisz głowę. To do ciebie. Właśnie cię opieprzają. Znowu. Może i menago miałby rację, gdybyś to faktycznie ziewał ty. Jednak on już coś wyczuwa. Wie, że myślami jesteś już na portalach z ogłoszeniami o pracę. Dochodzą cię opowieści znajomych, że w małych firmach jest inaczej. Są tam naprawdę elastyczne godziny pracy. Wszyscy są wobec siebie uprzejmi i pomagają sobie. Christmas party nie kończy się pogotowiem albo bójką a – co najbardziej zaskakujące – są też premie i podwyżki.
Menago jednak czai się. Próbuje podejść. Zagaduje i rzuca jakby od niechcenia: jeśli kochasz swoją pracę, to nie pracujesz w niej tak naprawdę ani dnia. Przed oczami staje ci twoje dotychczasowe życie. Zdajesz sobie sprawę, że to właśnie moment, na który czekałeś! Wreszcie mu wygarniesz! Przełykasz nerwowo ślinę. Przymykasz oczy i zgłębiasz się w swoje wspomnienia, gdzie króluje rodzina, karty kredytowe, kredyt na mieszkanie i zobowiązania. Przebudzasz się i dziarsko, prawie salutując, niekontrolowanie podnosisz się, prawie frunąc i krzyczysz:
-Na co mi stanowisko! Na co mi pieniądze! Zostaję tutaj!
Boss poklepuje cię z uznaniem po ramieniu i odchodzi. A ty już wiesz, co należy robić.
Słowniczek pojęć:
Mordor – skupisko nowoczesnych biurowców na warszawskim Mokotowie, w których siedziby mają mniejsze i większe korporacje.
Nice Day Meeting – poranne spotkanie, na którym omawiany jest plan pracy na cały dzień. Obowiązkowo uczestnicy klaszczą sobie po jego zakończeniu.
Projekt zdropowany – projekt porzucony bez szans na realizację w przyszłości. Wyjątkowo oczekiwany.
Business Trip – wyjazd służbowy. Nikt nie chciał jeździć, więc zawsze jeździł jeden człowiek, któremu się chciało.
Christmas Party – dobrowolna, obowiązkowa impreza z okazji Świąt Bożego Narodzenia.
Fot.2 Yahoo! Workspace/Flickr/Scott Schiller/CC
Fot.3 stuck at work/Flickr/Katy Warner/CC
Dobre, dobre! 🙂 Pozdro z korpo spoza Mordoru. 😀
Zabrzmiało, jakbyś miał podobnie ale boisz się przyznać 😉
13 lat w Edipresse, więc to raczej dobrze świadczy o tej firmie. 😉 Ale w pełni rozumiem tekst. Też na słuchałem się podobnych historii. Warszawka wbrew pozorom nie jest dużym miastem.
w małych firmach naprawdę jest inaczej dlatego cieszę się że uciekłam od januszy biznesu… polski właściciel zawsze myśli, że pracownicy są jego własnością. zwłaszcza kobiety.
hehe, dokładnie to samo pomyślałem, czytając fragment o tych 'zajebistych’, małych firmach….
Też tak kiedyś myślałem pracując w (obecnie) bardzo znanym polskim przedsiębiorstwie i miałem podobne odczucia jak Wy.
Na szczęście potem dwie kolejne firmy całkowicie odmieniły ten pogląd. Warto małym przedsiębiorcom dać szansę. Czasem trafiają się tacy, co nie tylko potrafią myśleć o biznesie ale mieć przy tym szacunek do pracownika.
Dobry wpis święta racja !dokładnie tak jest , brak jeszcze w artykule poniżania grupowego ? .Korpo to więzienie w którym zarabiasz więcej niż w mniejszych firmach za to że dajesz się r…ć w 4litery i poniżać za niezrealizowanie i niemożliwe do osiągnięcia targety .
Ale i tak wydasz na leki nasenne ,alkohol lub inne środki uspokajające .
W Korpo musisz lizać dupę , a system wymaga żebyś wpier…… Kolegę z którym jesz razem obiad (lunch )
Złota klatka .