Uwielbiam te wszystkie love story. Wiecie, ona poznała jego – a wtedy trzasnął piorun z jasnego nieba, kupidynek nie nadążał z wyciąganiem strzał z kołczanu – a słońce tak się rozświetliło, że oceany wyparowały. Potem leci już z górki. Raptem scenę później się całują, szybki sex w sypialni (czasem reżyser skraca scenariusz i ten odbywa się już w samochodzie, żeby było full romantic) i oczywiście ślub.
Tylko czemu do cholery nie pokazują, co się dzieje dalej?!
No fucking way! Każda bajka czy to dla dzieci, czy dla dorosłych kończy się happy endem. Nie wierzę, że kopciuszek po ślubie z księciem tylko je ciastka, tyłek jej nie rośnie i liczy kolejne perły ze swojego naszyjnika. 50 pierwszych randek? Też zakończone ślubem. Ki czort, że kobitka niczego nie pamięta po rozpoczęciu nowego dnia, ale budzi się i codziennie dowiaduje się, że kiedyś tam została mężatką. A może Jak stracić chłopaka w 10 dni? W sumie jakby film puścić od końca to nawet byłby bliski prawdy. Pokazujemy zakochane pary, bo tak bardzo boimy się rozmawiać o tym, jak wygląda życie!
Skarpety, brudne talerze i wściekły małżonek.
Stojąc przed ślubem – wyobrażamy sobie, jak to będzie cudownie:
ON: Wrócę z pracy, a tam żona w samej bieliźnie poda mi schabowego i piwko, w telewizji meczyk na kablówce z tysiącem kanałów a wieczorem szybki seks.
ONA: Codziennie wróci z kwiatami, zabierze mnie do restauracji i raz na kwartał koniecznie w podróż All Inclusive za granicę.
Potem przychodzi szara, rutynowa rzeczywistość, w której po mieszkaniu walają się skarpety wątpliwej świeżości, kubki z kożuchem pozostawione na stole oraz podirytowany mąż w salonie i wściekła żona w sypialni. I z naszych wyobrażeń w sumie tylko pomieszczenia się zgadzają.
Boimy się kłócić. Nie! Nawet boimy się mówić o kłótni!
Niech mi ktoś powie, dlaczego to temat tabu? Odpuśćmy już filmom, bo te służą głównie do rozrywki i mają nam dać chwilę relaksu. Ale widzę artykuły na portalach albo – co gorsza – blogach, jakie to życie małżeństw jest usłane różami, że on dla niej wszytko, ona dla niego jeszcze więcej i cukier wylewa się z ekranu. Nie rozumiem, co ma to na celu?
Potem spotykamy się przy rodzinnym obiedzie, słuchamy siostry Kasi, która opowiada, jak to idealnie dogaduje się z mężem. Na pytanie – czy się sprzeczają – następuje nerwowe kręcenie głową i wspólne, wielokrotne zaprzeczenie: Nie, nie nie! My? Nigdy!
G…uzik prawda! Kłócą się jak każdy inny! Nie ma par, które nigdy tego nie robią, a jeśli takie są – to im szczerze współczuję. A przecież o sprzeczkę nie trudno. On miał gorszy dzień w robocie, ona złapała gumę w aucie, dziecko przepłakało całą noc i chodzą niewyspani albo żona uznała, że on odbierze pranie. I nie odebrał, bo był przekonany, że w czwartek a ona myślała o środzie. Ludzie nie mówią wprost o swoich problemach, a potem mają pretensje, że one się nie rozwiązują. Albo, że partner się nie domyślił. Czasem dyskusja, prośby i błagania nie wystarczają. Kłótnia – jeśli tylko jest konstruktywna – jest zdrowa dla związku. Nie tylko oczyszcza atmosferę, ale też czasem jest jedyną metodą, by pokazać, że na czymś nam zależy, gdy inne sygnały zawodzą.
Dodaj komentarz