Far Cry, nie wiadomo jak ani kiedy, stał się moją ulubioną serią shooterów. Pamiętam, jak w latach 2000 specjalnie dla części pierwszej składałem swój komputer, wyprzedając prawie cały, młodzieżowy „majątek” na czele z telefonem. To było wejście smoka. Niesamowita grafika (mogąca się podobać nawet dziś), z fajną bronią i byle jaką historią. Część druga wylądowała u mnie już na mojej pierwszej konsoli – Xboxie 360 – i chociaż miała masę mankamentów, wspominam ją bardzo ciepło, bo utorowało schematyczną rozgrywkę dla wszystkich następnych odsłon.
Potem nastąpił przestój
Część trzecią ominąłem. Wraz z przejściem na nową generację nie mogło zabraknąć i nowej odsłony serii wydawanej przez Ubisoft. Dlatego wraz z konsolą w koszyku wylądował Far Cry 4, który pozwolił zwiedzić fantastycznie wyglądające góry, podziwiać faunę i florę oraz cieszyć się pokaźną ilością środków transportu. Największym zaskoczenie okazał się mały odprysk serii, czyli Primal. Zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądało polowanie na mamuty, tygrysy szablozębne i mieszkanie w jaskiniach u ludzi pierwotnych? Primal pozwalał poniekąd spojrzeć na ten aspekt i robił to w sposób nad wyraz udany.
Najważniejsza jednak była część piąta, którą opisałem prawie równo rok temu. Gracz wylądował wtedy w amerykańskim, bliżej nieokreślonym obszarze zwanym Hope County. Tam Joseph Seed – nasz antagonista, stworzył wielką sektę, która terroryzowała mieszkańców, a my jako agent FBI mieliśmy za zadanie go powstrzymać. Wstrząsający początek i równie szokująca końcówka gry sprawiła, że do dziś uważam ją za najlepszą odsłonę.
Bo problem z Far Cry’em tak naprawdę jest jeden
Można narzekać, że de facto od 11 lat w koncepcji zabawy nie zmieniło się praktycznie nic. Za głównego przeciwnika mamy zatem teraz bliźniaczki, ruszamy odkrywać mapę i eksplorować świat, by uzbroić naszego bohatera i rozwinąć jego umiejętności. W międzyczasie rozbudować może trochę bazę i wykonać trochę zadań pobocznych. Następnie odbić posterunki wroga i popchnąć główny wątek fabularny, który doprowadzi nas do szczęśliwego zakończenia.
Rzeczywiście, patrząc na serię uczciwie, nie dziwię się wszystkim głosom narzekającym na schematyczność rozgrywki. Tyle że to, co po 11 latach wydaje się największą słabością gry, jest jednocześnie jej największą zaletą.
Jak w domu. Tyle że inaczej!
Ta niezmienność w mechanice gry pozwala od razu rzucić się w wir rozrywki. Nie muszę za każdym razem wczytywać się w klawiszologię czy kombinować nad tym, jak w ogóle gra się w grę. Odpalam i wiem co robić. Ubisoft w przypadku New Dawn jednak nie ściemnia, że mamy do czynienia z nową odsłoną. To swoisty dodatek do gry, który nie wymaga poznania „piątki”, chociaż przechodząc ją, będzie ci znacząco łatwiej. Przyjemnie jest biegać po lokacjach, które są przecież doskonale znane, ale jakby zmienione. Kościół porośnięty mchem, pnączami czy jakimiś dziwnymi kwiatami. Ulice popękane, gdzieś tam przerdzewiałe samochody czy resztki starych domostw. Na całe szczęście twórcy nie poszli w stereotypowe postapo, czyli piach, szarość wymieszana z żółcią i ogólnie wielką pustynią. Tutaj świat podczas nieobecności ludzkości bardzo się rozwinął. A dokładniej – natura. Wszędzie jest pełno roślin, drzew, zwierzyny i chociaż można by marudzić o zbytnią cukierkowatość całości – to ja ten motyw kupuję!
Niewiele za niewiele
Sprawa w przypadku New Dawn jest prosta. Tak naprawdę biegamy po tej samej mapie, z tymi samymi lokacjami. Ba, nawet poruszamy się tymi samymi samochodami (tyle że przemalowanymi) z – uczciwie przyznam – dość miałką fabułą. Całość przypomina szybką podmianę tekstur, dorobienie nowego loga i wypuszczenie całości jeszcze raz. Sęk w tym, że jak na niewielkie pieniądze (coś ok. 150 zł) nowy Far Cry cały czas sprawia bardzo dużo frajdy i na pewno osłodzi czekanie na kolejny odcinek.
Dodaj komentarz