Digitalizacja, czyli przetwarzanie wszystkiego do wersji cyfrowej postępuje. Często nawet tego procesu nie zauważamy. Jeszcze piętnaście lat temu – sumiennie, raz w miesiącu pędziło się do fotografa z rolką filmu od aparatu, by teraz… zapomnieć, że w ogóle gdzieś na osiedlu jest fotograf.
Zdjęcia robimy wszędzie w gigantycznych ilościach. Nasz domowy dysk zajmuje prawie 300 GB zdjęć, co daje ich jakieś kilkadziesiąt tysięcy. Chociaż nie powiem – staram się nad tym panować i jakoś przebierać, wywołując co lepsze wspomnienia. Odnoszę jednak wrażenie, że w dużej mierze jest to walka z wiatrakami, bo fotek przyrasta kilkukrotnie szybciej, niż jestem w stanie je drukować.
Pokochaliśmy cyfrę, chociaż moim zdaniem niesłusznie
Nie będę udawać – cyfra ma wiele zalet. Choćby tę niezaprzeczalną, że na niewielkiej przestrzeni (ot karta pamięci lub pendrive) jesteśmy w stanie zmagazynować ogromną ilość danych. Potem można wziąć tę samą kartę, by u rodziny na drugim końcu Polski pokazać te same materiały na ich telewizorze, siedząc wygodnie na kanapie. Na upartego można nie brać nawet pendrive, bo przecież coraz częściej pliki trzymamy na dyskach sieciowych zwanych dziś chmurą.
Mimo wielu zalet cyfry jestem wobec niej niechętna. Cyfrowe zdjęcia mają to do siebie, że praktycznie w nie nie zaglądam. Magazynują się gdzieś w odmętach mego dysku i nie mam potrzeby na nie patrzeć. Co innego album do zdjęć.
Czasem śmiać mi się chce, gdy trafiam na program typu Rodzinka.pl i praktycznie każdy odcinek zaczyna się od przeglądania albumu ze zdjęciami. Nie dlatego, że to sztuczne, ale dlatego, że tak bardzo wydaje się to być oderwane od dzisiejszej rzeczywistości prawda? A jednak albumy mają coś w sobie. Bierzesz kubek kawy albo herbaty i spokojnie przeglądasz ułożone chronologicznie zdjęcia na kolejnych kartach. Szelest kolejno przekładanych stron we wcześniej posegregowanym albumie (nad którego ułożeniem często spędziło się długie minuty) – sprawiają, że wspomnienia stają się znacznie żywsze i bardziej realne, niż gdy patrzymy w telewizor lub cyfrową ramkę do zdjęć.
Podobnie mam z pracami dziecięcymi
Moje dziecko to mały artysta. Przez zaledwie 6 lat swojego życia zapełniło ponad 1000 pustych kartek swoimi dziełami. Jak (chyba) każdy rodzic – w pierwszej kolejności prace przeważnie lądują na lodówce albo na tablicy korkowej w jej pokoju. Później, ponieważ przyrost tego w krótkim czasie jest bardzo duży – prędzej, czy później lądują w kartonowym pudełku. Nikt tego nie ogląda, więc po co to trzymać?
A ja prawie codziennie dostaję nową laurkę z coraz ładniejszą kaligrafią: „kocham cię mamo, jesteś wspaniała”. No jakżebym mogła się tego pozbyć! Nikt w życiu nie dał mi tyle komplementów, co moje dziecko. Serio – z moimi rodzicami i mężem na czele.
Moje dziecko ciągle tworzy
Rysunki powstają spontanicznie, w szkole, czy na zajęciach artystycznych. Są tam prace plastyczne lepsze i gorsze, ale staram się wszystkie odłożyć i później sfotografować. Większe prace, które nie za bardzo nadają się do przechowywania – fotografuję od razu. Te z pudełek dopiero po roku. Czemu? Bo mniej więcej po 12 miesiącach widać już na jakie rysunki dziecko miało fazę. Do pięciu lat Lilka malowała różną techniką – głównie domy, królewny, mnie i mnóstwo serc. Później raczej dopracowywała technikę. Z wiekiem doszły tam inne formy plastyczne (farby, kleje, wycinanki) i ulubieni bohaterowie. Strasznie przyjemnie ogląda mi się jej rozwój.
Moja mama zbierała kiedyś moje rysunki do wielkiej walizki schowanej na strychu, która z czasem niestety przez przypadek wylądowała na śmietniku. Czasem mi szkoda, bo fajnie byłoby porównać jej, a moje dzieła w tym samym wieku. W czasie szkoły wygrałam kilka konkursów plastycznych i poza dyplomami nie mam żadnego zdjęcia z moimi arcydziełami. To były czasy 24 klatek w aparacie, hehe. 😉 Człowiek po latach się cieszy, że ma chociaż rozmazane zdjęcie z jakiegoś okresu.
Lilka ma duszę artysty. Produkuje niezliczoną ilość prac – laurek, pejzaży, martwej natury czy po prostu wyznań miłości. W każdą wkłada masę pracy i serca dlatego też nie mam sumienia pozbywać się ich. Jest w niej tyle ciepła i miłości, że zapewne można by było obdarować nią połowę osiedla.
Tu nawet nie chodzi o sentyment do samej jej twórczości. Gdy w rodzinie pojawia się bobas, świeżo upieczeni rodzice dostają dosłownie fioła na punkcie swojej pociechy. Robimy odlewy stópek, starannie wypełniamy wszelkie karty w książeczce, zostawiamy sobie różnorakie pamiątki – ząbek, opaskę szpitalną czy inne drobnostki. To po latach stanowi swoisty skarb, do którego warto wracać.
Z biegiem czasu trochę nam to mija i – widząc po tym, co moja mama sobie zachowała – często zatrzymujemy niewiele. Ot, jakiś zeszyt z lat szkolnych, dyplom czy inny medal.
Tymczasem prace plastyczne to jedna z lepszych pamiątek, którą warto zatrzymać
W nich widać wszystko – od ewolucji samej kreski z dziecięcych ludzi-patyczaków, do całkiem niezłych portretów. Widać czym dziecko się interesowało na danym etapie życia, co było dla niego ważne, jak czuło się w rodzinie, a czego np. się bało.
Nie sposób ich jednak magazynować. Nawet w naszym dość przestronnym mieszkaniu miejsca szybko zaczyna brakować, szczególnie gdy przy laurkach zaczynają się pojawiać prace wielkogabarytowe. Odkąd mnie olśniło, aby zrobić z nich fotoksiążki – z kilku dużych pudeł, zrobiło mi się kilka książeczek, które bez problemu mieszczą się na półce.
Jak zabrać się do zrobienia fotoksiążki?
Dzisiaj technika poszła mocno do przodu i nie trzeba mieć nie wiadomo jakiego sprzętu, aby zrobić zdjęcia rysunków swojego dziecka. Można je sfotografować nawet aparatem w komórce. Kilka fotek sama tak zrobiłam, choć przyznam, że lustrzanką szło mi znacznie szybciej. Na białym tle, które tworzył mi stolik z Ikei – kładłam każdy obrazek dziecka, a następnie z góry robiłam mu zdjęcie. Jedyna trudność polega na tym, aby dobrze ustawić aparat, robić zdjęcia gdzieś w naturalnym oświetleniu (np. przy oknie) i… obfotografować te 500 rysunków. To ostatnie jest najgorsze, bo po jakimś czasie bolą już plecy i przez chwilę myślisz sobie, że jutro wywalisz z domu wszystkie kredki.
Później zdjęcia można obrobić w programie graficznym. Ja nieco je rozświetliłam, wyostrzyłam i przycięłam krawędzie do końca kartki w darmowym programie PhotoScape. Zajmuje to trochę czasu i teoretycznie można ten krok pominąć – ale malunki często nieco tracą kolory na zdjęciu, więc dobrze je nieco wydobyć, by je zbliżyć kolorystycznie do oryginału.
Na końcu czeka nas najlepsza i najbardziej kreatywna zabawa. Ze strony oferującej fotoksiążki – ja wybrałam CEWE – ściągamy bezpłatny program projektowy. Możemy wybrać gotowe szablony z ciekawymi układami albo stworzyć swój własny projekt. Polecam to drugie rozwiązanie. Fotoksiążkę można zaprojektować od okładki, po każdą stronę – wybierając przy tym takie szczegóły jak kolorowe cliparty, wybór czcionki, tła, czy masek i ramek dla obrazków. Program jest bardzo prosty i intuicyjny, dzięki czemu przy kompozycji do głowy wpadną ci inne pomysły. Przy okazji program podpowie ci, czy zdjęcie jest na pewno dobrej jakości.
Nasza fotoksiążka z rysunkami dziecka
Kiedy zamawiałam pierwszą fotoksiążkę przy okazji jakiegoś kuponu rabatowego – ograniczyłam się głównie do bardzo prostej i minimalistycznej formy. Znajdują się tam krótkie hasła, takie jak: dom, rodzina, mama czy tort. Wyszłam z założenia, że za kilka lat nie za bardzo będę kojarzyła czym były te liczne zbiory kresek i artystycznego szału. To trochę taka namiastka sztuki nowoczesnej albo późnego Picasso. Uznałam, że lepiej to podpisać dla przyszłych pokoleń.
Od 3-4 roku życia Lilka zaczęła mówić świetne teksty, które jako rodziców nas rozbrajały. Zapisywaliśmy je w zeszycie (czasem na Facebooku) i po przemyśleniu – również znalazły swoje miejsce w następnej fotoksiążce. Ten prosty zabieg sprawił, że książka dodatkowo zyskała na sentymentalnej wartości i stanowi doskonałe źródło licznych wspomnień.
Fotoksiążka lepsza niż magazynowanie makulatury
Jest poręczniejsza, nie zniszczy się tak łatwo i na pewno nie zajmuje tyle miejsca. Wracanie do pierwszych prac, gdy Lilka miała 3-4 lata już dziś sprawia mi niebywałą frajdę, bo doskonale pamiętam, kiedy jaką wykonała. Ciekawa jestem jej rozwoju za dwadzieścia lat.
Trochę szkoda, że takich rzeczy nie było, gdy ja byłam mała. Wtedy druk „własnej książki” wydawał się czymś totalnie abstrakcyjnym. Dzisiaj to wszystko można zrobić przez internet, a dwa dni później kurier dostarcza ci pod drzwi. A ty lub np. dziadkowie, którym chcesz podarować inną formę prezentu – macie pamiątkę na całe życie.
Moim zdaniem warto poświecić tych kilka godzin na stworzenie takiego małego arcydzieła. Ta odrobina wysiłku szybko wraca w postaci satysfakcji i naprawdę wielkiego ładunku przyjemnych wspomnień. A z kolejnymi latami to się tylko nasila!
Wpis powstał we współpracy z CEWE
Dodaj komentarz