Kiedy miałam około 12-13 lat, pewnego razu mama kupiła mi „Harry’ego Pottera”. Na moje stwierdzenie, że słyszałam, że to jakaś kaszana – powiedziała mi tylko, żebym chociaż zaczęła czytać. No jak zaczęłam, tak skończyłam wieczorem. Następnego dnia dokupiłam sobie brakujące części, a po tygodniu razem z innymi fanami czekałam na kolejne tomy. Ekranizacje podobały mi się raz bardziej, innym razem trochę mniej – ale wychodziłam z nich raczej naładowana czarodziejską mocą.
Czego się spodziewałam po filmie „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”?
Może nie jestem typem osoby, która wpada w szał poteromanii do tego stopnia, że wystaje w nocy po księgarniach, w gigantycznych kolejkach w dniu premiery i maluje sobie błyskawicę na czole – ale za fankę się uważam. Kiedy dowiedziałam się, że wychodzi scenariusz sztuki teatralnej: „Harry Potter i przeklęte dziecko” – pochłonęłam go zaledwie w ciągu dwóch godzin. Niestety książka kompletnie mnie rozczarowała – fabuła była liniowa, przewidywalna i nijaka, o czym zresztą pisałam na fanpage.
Po powyższej lekturze nie nastawiałam się szczególnie na film „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”, który wychodził 2 tygodnie później. Ba – byłam przekonana, że to raczej kolejny skok na kasę, bubel markowany logiem Harry’ego, aby tego sprzedać jak najwięcej, póki się w ogóle sprzedaje. Zwłaszcza – jak obejrzałam trailer.
Przyznacie, że to nie mogło być nic dobrego.
Harry, Harry, Harry. Gdzie jesteś?
W kasach zaskoczyły mnie pustki. Byłam wręcz pewna, że poterromaniacy opanują kino. Tymczasem równie dobrze mogłabym gadać przez telefon, bo na sali prócz mnie i Filipa praktycznie nikogo nie było. To chyba nudny trailer, brak słynnego czarodzieja i nieuzasadnione nawiązania do głównej sagi wpłynęły na te pustki. A jeszcze te aluzje do Dumbledora… „Hej ludzie! To TEN film!”
Odgrzewany kotlet?
Absolutnie! Nic z tych rzeczy! Od pierwszej sceny czujemy się jak Mugole w świecie czarodziejów. Zmiana lokalizacji na Stany Zjednoczone pociągnęła za sobą praktycznie wszystko inne. Anglia została totalnie wyeksploatowana, bo ileż razy można pokazywać w kółko te same lokacje i wmawiać nam, że „magia jest co prawda na całym świecie, no ale w Londynie żyje Harry Potter, więc wiecie…” Tylko Hogward, Hogward, Hogward. Bleh.
Fantastyczne zwierzęta to nowy, świeży film, który od pierwszej sceny jest autentycznie interesujący i wciągający. Fabuła osadzona jest w latach 20 ubiegłego wieku – ludzie ubrani są charakterystycznie do epoki, a po drogach jeżdżą automobile. Szczegółowość detali doprowadza do tego, że możemy zobaczyć szkielet Empire State Building. Kilka lat później był to jeden z najwyższych budynków w Stanach.
Mamy też kompletnie nowe postaci – owszem w filmie zdarzają się delikatne (DELIKATNE!) nawiązania do całej sagi, ale są one uzasadnione i nie wpływają negatywnie na odbiór treści. Ten, którego imienia nie można wymawiać, jeszcze jest nieznaczącą istotą w czarodziejskim świecie. Harry’ego Pottera jeszcze nawet w planach nie ma. To miło poczuć, że ktoś inny też coś może zdziałać dla społeczeństwa.
Muzyka jest połączeniem bazy z poprzednich części i kompletnie świeżą linią, co stanowi doskonałe tło dla nowej historii.
Największą zaletą filmu jest jednak zupełnie co innego.
To scenariusz i magia. Ostatnie części Harry’ego Pottera były mroczne, ciężkie i bardzo współczesne. W „Fantastycznych zwierzętach” czujemy klimat „Kamienia Filozoficznego”. Znowu jesteśmy tylko mugolami, którzy powoli wdrażają się w fantastyczny świat. Oryginalne, wielowarstwowe postaci sprawiają, że siedząc przed ekranem – mogłam się poczuć jak dziecko, co chwila, zadając sobie pytanie:
– Co dalej, co dalej?!
Blisko 2,5-godzinny seans stał się dla mnie przygodą. Wchodząc na salę kinową, nie miałam większych oczekiwań, a dostałam świetne, bajkowe i magiczne kino, bawiąc się przy tym, jak przy premierach pierwszych części Harry’ego. To najlepsza rekomendacja. Jeśli jeszcze nie widziałeś – idź, póki grają. Naprawdę warto.
Dodaj komentarz