Uwielbiam patrzeć na swoją córkę, gdy przełamuje się w kolejnych kwestiach. Jak odnajduje się w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie była i jak nabywa nowych umiejętności – czy to motorycznych, czy społecznych. Czasem obserwując jej reakcje na różne, świeże sytuacje – sama czuję się jak dzieciak. Mam wrażenie, jakbym widziała swoje dzieciństwo z innej, bo dorosłej perspektywy.
2,5 roku czekaliśmy, by wziąć Lilkę do kina.
Za każdym razem, kiedy „już, już, prawie” mieliśmy ją ze sobą zabrać – ogarniały nas nieuzasadnione wątpliwości. Wiecie – przypominały nam się te wszystkie razy, kiedy poszliśmy na seans, a dzieciak z tyłu boksował nogami w nasz fotel, jakieś inne nieposkromione maleństwo darło swoją paszczękę, że: „Tu jest gupio!/Film jest nudny!/Chce do domu!”, albo wystraszyło się sceny na ekranie i do napisów końcowych – chlipało sobie donośnie.
Pracując niegdyś w jednym z dużych kin, nie raz i nie dwa widziałam, jak rodzice wyprowadzają maluchy zaraz po rozpoczęciu reklam, albo równo po reklamach – ponieważ dzieci po prostu nie dały rady i „sugerowały” wyjście natychmiast. Nastawieni byliśmy więc niezbyt optymistycznie, bo każda potencjalna błahostka mogła przemienić miły wieczór w piekło.
Nie ukrywajmy – szkoda nam było nie obejrzeć produkcji, na którą się nastawiliśmy, poświęconego czasu i wreszcie pieniędzy wyrzuconych w błoto. Wiadome jest, że oprócz biletów – w koszta wlicza się popcorn, nachosy i napoje. I pewnie do tej pory byśmy się nie skusili spróbować, gdyby nie uprzejmość magazynu „Mamo, to ja” i Marcina, prowadzącego bloga superTATA.tv, który spontanicznie zabrał nas wszystkich ze sobą. 🙂
Oczywiście nie obyło się bez małego szkolenia, które na szybko przeprowadziliśmy, stojąc w popołudniowym korku. Po wymienieniu całej litanii czego nie wolno, co trzeba i co to w ogóle jest kino – wpadliśmy do Kinoteki, po drodze zaopatrując się w popcorn. Wkrótce okazało się, że żadne z naszych obaw się nie ziściły. Lilka zapomniała o Bożym świecie, wpatrując się w gigantyczne postaci na ekranie i grzecznie wysiedziała do końca. Trafił nam się zresztą bardzo dobry materiał szkoleniowy, ponieważ film „Fru”, można podsumować jednym, krótkim wyrażeniem – „przeciętny”. Nawet jeśli musielibyśmy nagle wyjść – nie byłoby nam szkoda.
Jasne jest, że trudno porównywać film stricte dla dzieci, do animacji kierowanej dla starszego widza. Lilka wyszła z kina zachwycona, ale na pytanie: o czym była bajka – odpowiedziała:
– O ptakach co leciały, leciały, leciały iiii… eeee… miały taaaakie skrzydła! I machały nimi i leciały, leciały, leciały…
I w sumie niezbyt dużo się pomyliła, bo animacja Christiana de Vity nie wniosła zbyt wiele nauki dla najmłodszego pokolenia.
Mały, dość brzydki, nie do końca wiadomego gatunku, żółty ptak – wychowuje się pod czujnym okiem… biedronki. Jego proste, spokojne życie komplikuje się, gdy pewnego dnia musi zaprowadzić całą rodzinę innych ptaków do Afryki, ze względu na zbliżającą się zimę. Później trochę kłamie, ściemnia i oszukuje, spędzając 80% filmu w chmurach razem ze swoim nowym stadem.
Bajka zostaje daleko w tyle za filmem „Rio” i jeśli jesteście jego fanami – raczej się zawiedziecie. Muzyka jest bez polotu, a kreska może konkurować z dowolnym kanałem dziecięcym. „Fru” bardziej pasuje do telewizji, niż dużego ekranu i w ramach niedzielnej ramówki, oglądany w przelocie – mógłby być nawet interesujący. Na szczęście – do starszego widza puszczane jest czasem oczko w postaci różnych aluzji, które pomagają jakoś dolecieć do końca.
Nie poleciłabym tej produkcji komuś, kto ma ochotę wybrać się na coś, co go jednocześnie ubawi i zrelaksuje.
Jest to film bardzo prosty, niewymagający wiele od widza, a nauka z niego płynąca jest nie do końca trafiona. Okazuje się bowiem, że ptaki nie posiadają szóstego zmysłu, a o marzenia warto walczyć niezależnie czy się kogoś przy tym skrzywdzi, czy nie. Niestety – powoli mijają czasy, kiedy świat w bajkach był widziany w kolorach biało-czarnych i jako rodzice możemy dziś polemizować z fabułą stworzoną przez scenarzystów. Osobiście nie jestem przekonana do takich rozwiązań, „Fru” nie polecam, mimo tego, że dzieci do 4-5 lat świetnie się na nim bawiły. Stare bajki Disneya ewidentnie spaczyły mi gust.
mieliśmy iść, ale Żuk sobie drzemkę za długą ucięła i nie zdążyliśmy, poszliśmy na Spongeboba, po Twojej recenzji nie żałuję 🙂 Co do obaw ja bardziej bałam się pierwszego razu w teatrze, bo w kinie zazwyczaj nie jest tak że tylko Twojemu się nudzi i tylko Twoje za głośno komentuje, a teatr to wyższa szkoła jazdy, teatr wiąże się z kulturą… Na szczęście w żadnym z wymienionych przypadków moje dziecię mnie nie zawiodło.
Często mam wrażenie, że rodzice bardziej przeżywają „pierwsze razy” od swoich dzieci 😉